Już w piątek platforma Prime Video przejdzie prawdziwy dzień próby. Do oferty serwisu trafią dwa pierwsze odcinki serialu „Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy” znajdującego się w ostatnich miesiącach w samym centrum cyklonu stworzonego przez część fandomu Tolkiena. Czy produkcja Amazona faktycznie wypada tak źle, jak zapowiadały to materiały promocyjne? A może wręcz przeciwnie i mamy do czynienia ze świetnym widowiskiem? Zapraszamy do recenzji dwóch pierwszych odcinków.
Podobnie jak w przypadku nieszczęsnego „Wiedźmina” od Netfliksa, wszystko zaczęło się od „Gry o Tron” i jej niewyobrażalnego sukcesu. Gdy HBO zgarniało kolejne statuetki Emmy (spektakularne 59 wyróżnień na koncie) i z niezwykłą łatwością przeskakiwało swoje własne rekordy oglądalności, tęgie głowy w siedzibach Netfliksa i Prime Video próbowały stworzyć serial z potencjałem na równie spektakularny sukces. Pierwsza z platform zdecydowała się na wykupienie praw do twórczości Andrzeja Sapkowskiego i zafundowała nam ich serialową wersję, która nie była niczym więcej niż cieniem oryginalnych opowieści o Geralcie z Rivii. Pierwszy sezon mimo wielu problemów, zauważonych nawet przez przeciętnego widza, odniósł sukces i szybko doczekał się drugiej serii, która równie prędko przekreśliła nadzieje fanów na to, że twórcy wyciągnęli wnioski ze swoich błędów. Drugi sezon „Wiedźmina” z wielkim trudem doczołgał się do pierwszej dziesiątki najpopularniejszych seriali platformy i dobitnie udowodnił, że Netflix swojej „Gry o Tron” mieć nie będzie. Pozostało więc ciągnięcie serialu, dopóki chociaż część widowni pozostaje nim zainteresowana, i tworzenie spin-offów, które zdążą jeszcze skorzystać na globalnej rozpoznawalności marki. Włodarze Netfliksa pocieszać mogą się natomiast gigantycznym sukcesem „Stranger Things”, chociaż produkcja braci Duffer zmierza nieuchronnie ku końcowi, a następcy, który mógłby na lata zagwarantować serwisowi tak dobrze oceniany i popularny serial, nie widać (jedyna nadzieja w „Squid Game”, chociaż to, jak widownia zareaguje na drugi sezon, pozostaje zagadką).
Inaczej miało być z Prime Video, które od początku nie szczędziło pieniędzy na produkcję swojego potencjalnego hitu i w przeciwieństwie do Netfliksa podchodziło do niego z większą cierpliwością. Zaczęło się od 250 mln dolarów za prawa do wykorzystania marki „Władcy Pierścieni” – Amazon może korzystać z wydarzeń i postaci opisanych w „Hobbicie” i oryginalnej trylogii oraz jej dodatkach. Produkcja pierwszego sezonu „Pierścieni Władzy” pochłonęła kolejne 465 mln dolarów, co jest absolutnym rekordem w świecie streamingu. Wraz z kampanią promocyjną, która wyceniana jest na kilkadziesiąt lub nawet kilkaset milionów dolarów, nie ma wątpliwości co do tego, że nakłady finansowe na pierwszy sezon przekroczyły 500 mln dolarów. Tak gigantyczna inwestycja miała zagwarantować jednocześnie wysoki poziom realizacyjny i globalną rozpoznawalność produktu. Amazon chciał, aby serialowy „Władca Pierścieni” stał się marką na miarę „Gry o Tron”, która zapewni platformie stały dopływ nowych użytkowników i zaprowadzi go na szczyt streamingowego świata. Tymczasem wraz ze startującą kampanią promocyjną ambitne plany Amazona szybko zostały poddane pod wątpliwość i zaczął się koszmar, którego włodarze studia się zupełnie nie spodziewali. Serial znalazł się pod zmasowanym ostrzałem opinii publicznej, która wraz z kolejnymi zwiastunami coraz głośniej wyrażała swoje niezadowolenie z kierunku, w jakim podąża „Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy”. Część fanów Tolkiena zarzucała serialowi brak związku z twórczością legendarnego pisarza i sugerowała wręcz, że serial nie tylko bezcześci jego dorobek, ale też żeruje na świecie wykreowanym przez Brytyjczyka. Inni zwracali z kolei uwagę na wszechobecną różnorodność oraz feminizację obsady, które również miały świadczyć o braku poszanowania dla materiału źródłowego i wykorzystywaniu marki do stworzenia własnej wizji Śródziemia, która nie będzie niczym innym jak skrzętnie przygotowanym pod współczesne wymagania Hollywood produktem przemycającym określony światopogląd.
Trzeba obiektywnie przyznać, że materiały promocyjne serialu w znacznej większości nie napawały optymizmem i dawały pretekst do krytykowania tego, jak za kreowanie nowej wizji Śródziemia zabrał się Amazon, ale samo nakręcająca się fala krytyki w kierunku twórców oraz samej produkcji szybko zostawiła daleko w tyle obiektywizm i przekroczyła granicę zdrowego rozsądku, stając się w efekcie niczym więcej, jak bezproduktywnym hejtem wykorzystywanym przez influencerów do żerowania na oburzonych widzach. Syndrom oblężonej twierdzy budowany przez miesiące nie na ocenie faktycznego produktu, a tego, czym według internetowych krzykaczy miał on się okazać oraz na wnioskach – po części nieprawdziwych lub zmanipulowanych – wyciąganych z materiałów promocyjnych, sprawił, że niektórych nic już nie będzie w stanie przekonać do serialu i to nawet gdyby jakimś cudem okazał się on arcydziełem. Trudno bowiem odciąć się od wpajanego przez miesiące przekonania, że serial musi okazać się porażką i nie ma prawa zrobić niczego dobrze (oczywiście oprócz efektów specjalnych, które traktowane są jako wytrych mający podważać zarzut o krytykowaniu z góry do dołu wszystkiego, co związane z produkcją).
Przejdźmy jednak do samego serialu. Amazon wprowadza nas w jego świat widowiskowym prologiem nakreślającym pokrótce dotychczasową historię Elfów oraz ich starcie z siłami ciemności. Następnie przenosimy się wraz z długowiecznymi istotami o szpiczastych uszach do Śródziemia, gdzie scenarzyści zawiązują akcję wokół czterech głównych wątków fabularnych, których bohaterowie rozsiani zostali po całym świecie. Finalnie doczekamy się zapewne połączenia, przynajmniej części zespołów, zebranych bardziej lub mniej świadomie do tego samego zadania – pokonania odradzającego się zła. Główną bohaterką serialu uczyniono młodą (jak na standardy Elfów) Galadrielę (w tej roli Morfydd Clark), która wbrew wszystkim dokoła jako jedyna wierzy, że siły ciemności przetrwały i jedynie czekają gdzieś w zakamarkach Śródziemia na odpowiedni moment, aby zadać ostateczny cios światłu. Jej wyjątkowo silna obsesja na wytropieniu Saurona i zduszenia go w zarodku podyktowana jest też osobistą chęcią kontynuowania dzieła zapoczątkowanego przez jej brata, który poległ na polu bitwy. W opozycji do niej w obozie Elfów stoi Elrond (Robert Aramayo) – reprezentując postawę całego swojego ludu, chce zapomnieć o dawnej wojnie i skupić się na wkroczeniu w nową epokę swojej cywilizacji. To dzięki niemu docieramy też do królestwa Krasnoludów, które na ekranie reprezentują na etapie pierwszych odcinków przede wszystkim książę Durin IV (Owain Arthur), jego ojciec król Durin III (Peter Mullan) i księżniczka Disa (Sophia Nomvete). Do świata ludzi zabiera nas z kolei Bronwyn (Nazanin Boniadi), która zakochała się w elfickim żołnierzu i wraz z nim oraz swoim synem trafia na ślad podziemnych tuneli tworzonych przez Orków. Browyn wspólnie ze swoim ludem postanawia opuścić skażone przez zło tereny, ale nie zdaje sobie sprawy, że siły ciemności nie odstępują jej nawet na krok. Swoją rolę do odegrania w serialowej historii Śródziemia mają też Hobbici, czy jak kto woli Harfootowie. To wyjątkowo pocieszne istotny opierające swoją siłę na jedności całej społeczności i wspólnym dzieleniu się obowiązkami oraz przyjemnościami. Ze schematu opierającego się na haśle: nigdy się nie wychylaj i nie oddalaj od domu, wyłamuje się tym razem Elanor 'Nori' Brandyfoot (Markella Kavenagh). Dziewczyna trafia na tajemniczego człowieka, który dosłownie spadł z nieba i sam nie pamięta właściwie, skąd pochodzi oraz w jakim celu przybył do Środziemia. Jeszcze więcej pytań budzą jego magiczne umiejętności, które nie do końca potrafi kontrolować.
Na etapie dwóch pierwszych odcinków trudno przyczepić się na warstwie warsztatowej do pracy scenarzystów, którzy dosyć zgrabnie nakreślili główne wątki oraz charaktery bohaterów, z którymi mamy przeżywać zapierające dech w piersiach przygody. Nie można mieć też obiekcji do samych dialogów stroniących od ekspozycji i wpisujących się w styl charakterystyczny dla Tolkiena. Nieco gorzej scenariusz radzi sobie nie tyle z uchwyceniem – bo to przy niemałym udziale muzyki wypada akurat całkiem zgrabnie – ale z utrzymaniem magii Tolkienowskiego świata. Najlepiej czuć ją w wątkach Hobbitów i Krasnoludów, ale gdy tylko przenosimy się do Elfów lub ludzi, cały czar pryska. W jego zatrzymaniu nie pomagają zarówno aktorzy, jak i reżyser pierwszych dwóch odcinków, czyli J.A. Bayona („Niemożliwe”, „Jurassic World: Upadłe królestwo”). Większość aktorów poległa przy próbie stworzenia autentycznych protagonistów. Zabrakło zwłaszcza umiejętności budowania stawki i przekonującego wyrażania emocji, a brak warsztatu widoczny jest też przy okazji częstych zbliżeń na twarze, w których zawodzą umiejętności grania mimiką twarzy czy gestami. Ponad absolutną przeciętność obsady wznoszą się jak na razie wyłącznie Nazanin Boniadi umiejąca przenieść na ekran bohaterkę kipiącą od emocji i historii, Owain Arthur odpowiedzialny za pełnego energii krasnoluda oraz Markella Kavenagh jako pełna ciepła i żądna przygód następczyni Bilba i Froda. Pozostaje pokładać nadzieję w tym, że przynajmniej część obsady w kolejnych odcinkach nabierze nieco ogłady, a przydałoby się to zwłaszcza Morfydd Clark, która ma być siłą napędową wydarzeń. Winą za brak przekonujących postaci obarczyć należy nie tylko samych aktorów, ale też reżysera. Widać gołym okiem, że Bayona próbował przy tworzeniu swojej wersji Śródziemia wykorzystać zabiegi charakterystyczne dla filmowej trylogii, ale mimo że reżyser nie szczędził nam zarówno totalnych kadrów prezentujących okazałe miasta, plenery Nowej Zelandii, które dosyć szybko popadają w rutynę i nie cieszą specjalnie oka, jak i posiłkował się wielokrotnie powolnymi zbliżeniami, to bez wątpienia daleko mu do Petera Jacksona. Jego świat pozbawiony jest wyrazistości, tajemnicy, czającego się za rogiem zagrożenia i mroku podbudowującego stawkę wydarzeń. Zestawianie go z dobrze zbilansowaną wersją świata stworzonego przez Jacksona wypada wyjątkowo boleśnie i pokazuje, że „Pierścienie Władzy” wpisują się po prostu w obecne trendy serialowo-filmowej rozrywki, która niekoniecznie skłania się ku powolnemu budowaniu świata i bardziej zależy jej na uzyskaniu szybkiego efektu za sprawą prostszej i mniej wyrafinowanej rozrywki, do której część widowni po prostu zdążyła się już przyzwyczaić za sprawą filmów czy seriali serwowanych nam chociażby przez Netfliksa czy Marvela.
„Pierścienie Władzy” nie są wcale pierwszym i nie będą też ostatnim przykładem spłycania i przerabiania materiału źródłowego przez adaptację, ale nie można im wcale zarzucić, że wznoszą się pod tym względem na poziom, który trudno zaakceptować. Należy mimo wszystko oddać też serialowi, że w przeciwieństwie do wielu swoich poprzedników z gatunku fantasy, udało mu się – przynajmniej we fragmentach – zaprezentować widzowi okazałe efekty pracy specjalistów od CGI i scenografii. Serial miejscami wygląda jak pierwszorzędne kinowe widowisko, a stroje, charakteryzacja i rekwizyty (zwłaszcza te ze świata krasnoludów, ludzi i hobbitów) stoją na wysokim poziomie. Niestety nie brakuje przy tym scen, a wręcz całych fragmentów, w których na ekranie wieje pustką i czuć woń wszechobecnego plastiku i z jakiegoś powodu głównie dotyczy to akcji z udziałem Elfów. Brak konsekwencji i utrzymania wysokiego poziomu aspektów wizualnych przy serialu o budżecie przekraczającym 400 mln dolarów jest czymś wyjątkowo groteskowym.
W rzeczywistości więc serialowy „Władcy Pierścieni” doskonale wpisuje się w powiedzenie, że prawda leży gdzieś pośrodku. Nie jest to wcale produkt tak fatalny, jakim chcieliby widzieć go youtuberzy prześcigający się w ostatnich miesiącach w tworzeniu coraz bardziej krytycznych materiałów wypełnionych domysłami, przeinaczeniami i błędnymi wnioskami tworzonymi pod określoną tezę lub wyciąganymi na podstawie pochopnych interpretacji materiałów promocyjnych tylko po to, aby jeszcze mocniej zmieszać serial i jego twórców z błotem. Nie pierwszy i nie ostatni raz okazało się, że montaż zwiastunów i marketing prowadzony przez studio sugerowały inne rozwiązania fabularne, charaktery bohaterów i ostateczny wygląd produktu od tego, który finalnie otrzymaliśmy. Nie jest to przy tym też serial tak udany, jak próbuje kreować go większość recenzji. To produkt chwiejący się na wszystkie strony od wielu wspomnianych już wyżej problemów, ale z potencjałem na znacznie lepsze widowisko, jeśli tylko twórcy zdecydują się na naprawienie swoich wpadek przy okazji kolejnych sezonów, bo co do tego, że te powstaną, nie ma i nie było wątpliwości. To, co ponownie boli najbardziej, to zmarnowanie ogromnego potencjału kolejnej niezwykle interesującej oraz wartościowej franczyzy i stworzenie serialu ocierającego się o miano wyrobu serialopodobnego. I ponownie, błędem popełnionym przez twórców, a właściwie to przez włodarzy platformy nie jest wcale chęć zróżnicowania obsady pod względem koloru skóry czy też zastąpienie męskich bohaterów kobiecymi postaciami – jeśli już ktoś chce obierać taki kierunek, to da się to zrobić z głową. Problemem jest to, że za tworzenie serialu biorą się osoby, którym brakuje do tego umiejętności lub po prostu doświadczenia, a na dodatek obsada wypełniona jest aktorami, których warsztat pozostawia wiele do życzenia. To, że przy „Grze o Tron” się udało, nie znaczy, że będzie udawało się zawsze, co potwierdził zresztą już niejeden przypadek.
Ocena serialu „Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy”: 3/6
zdj. Prime Video