W polskich kinach zapanował już „Zmutowany chaos”! Jak sprawdza się nowa próba ożywienia na ekranie kultowych Wojowniczych Żółwi Ninja? Zapraszamy do lektury naszej recenzji animowanego filmu, w którym zagrali Nicolas Cantu, Micah Abbey, Brady Noon, Shamon Brown Jr. oraz takie gwiazdy jak Jackie Chan, Seth Rogen, John Cena, Ice Cube Paul Rudd czy Rose Byrne.
Tak wyszło, że nowa przygoda żółwi ninja trafiła na ekrany tylko dwa miesiące po debiucie „Spider Mana: Poprzez multiwersum”, jednej z najlepszych superbohaterskich animacji w historii. Nietrudno zatem o czynienie porównań do filmu o Człowieku-Pająku – zwłaszcza gdy estetyka obu filmów jest tak zbliżona. Co jednak ciekawe, oryginalne komiksy o zmutowanych żółwiach, które na zagraniczny rynek wydawniczy trafiły jeszcze w połowie lat 80. traktowano niczym swoistą parodię ówczesnych serii Marvela – zwłaszcza kultowego runu „Daredevila” pióra Franka Millera. Tymczasem, wiele dekad później, obie franczyzy ramię w ramię wyznaczają nowy standard dla animowanego medium.
W nowej wersji kultowych „Wojowniczych Żółwi Ninja” w reżyserii Jeffa Rowe'a, znanego ze znakomitej animacji „Mitchellowie kontra maszyny”, dochodzi do kolejnego rebootu franczyzy. Tym razem Leonardo, Donatello, Michelangelo i Rafael mają po piętnaście (ludzkich) lat: zaczynają dzień od pizzy, non stop siedzą na TikToku, wydurniają się do kamerki na iPhonie, żyją we własnym origin story, choć – jak żaden nastolatek – jeszcze tego nie czują. Noszą też kultową broń z komiksów i dawnych adaptacji (sztuki ninjutsu nauczyli się z YouTube'a i starych taśm VHS ), ale nigdy jeszcze nie brali udziału w prawdziwej walce. Ich największym marzeniem jest natomiast wizyta… w liceum. I obejrzenie od początku do końca „Wolnego dnia Ferrisa Buellera” w ramach plenerowego pokazu na Brooklynie. No i może zabranie dziewczyny na szkolną potańcówkę. Scenariusz „Zmutowanego chaosu” opisuje bohaterów w taki sam sposób, w jaki czynią to najbardziej empatyczne teen dramas. Nowe żółwie to (prawie) zwykłe dzieciaki, z których każdy wnerwia się na dojrzewanie po swojemu.
Oczywista różnica między nimi a resztą licealistów, sprawia jednak, że bohaterowie nie mogą nikomu powiedzieć o swoim istnieniu. Do znudzenia przestrzega ich przed tym nadopiekuńczy ojciec – zmutowany szczur Splinter – przekonując, że ludzie tylko ich odrzucą, a co gorsza… będą ich chcieli „wydoić”, a więc pozyskać z ich krwi cenną substancję. Wraz z rozwojem historii żółwie przekonują się, że spędzenie całego życia w mroku nowojorskiego kanału nie jest im pisane i że nie każdy człowiek mdleje na widok kogoś innego od siebie. Tymczasem, na horyzoncie pojawia się pierwszy wielki złoczyńca: zradykalizowany mutant, który za wyrządzone krzywdy poprzysiągł zniszczenie całej ludzkości.
Taka narracja to oczywiście nic nowego: Disney i Pixar nieustannie karmią nas cennymi opowieściami o wykluczonych i wyobcowanych, których naczelnym przesłaniem jest konieczność samoakceptacji. Film można zatem posądzić o pewną zachowawczość – wszak większość tropów nie tylko szybko rozpoznamy, ale i (zapewne trafnie) zgadniemy, gdzie się zakończą. Znowu niekorzystnie może to wypaść w zestawieniu z „Poprzez multiwersum”, które dopiero co rozsadziło wiele tradycyjnych animowanych konwencji. A jednak, w trakcie seansu „Zmutowanego chaosu” takie myśli nie przychodzą do głowy. Zamiast rozdrabniać się nad faktem, że film porusza się po bezpiecznym wektorze, bez reszty wczuwamy się w zawrotną i mocno samoświadomą przygodę, która mimo dystansu potrafi w kilku miejscach porządnie chwycić za serducho. W samą tytułową grupę trudno nie zaangażować dużych emocji. I to nawet w wersji dubbingowej (a niestety tylko taką wersją zaproponowano polskim widzom*), w której żółwie porozumiewają się wyczyszczonym z bluzgów żargonem polskich TikTokerów i streamerów z Twitcha. Ogromna zasługa leży po stronie wyczulonej na ekspresję animacji i tego, gdzie i na jak długo reżyser stawia wirtualną kamerę. Rowe nieodmiennie wykazuje się znakomitym wyczuciem w równoważeniu akcji i momentów „na serio”, których nie próbuje przebijać humorem zbyt szybko. Obok ciekawie odróżnianych od siebie tytułowych bohaterów pojawia się tu na przykład wątek nastolatki April, marzącej o karierze w mediach, ale ścinanej atakami paniki, ilekroć pojawia się przed kamerą. Jej wątek toczy się na boku głównej historii, ale trafnie akcentuje tę nerwową część dojrzewania, nad którą trudno zapanować bez odpowiedniego wsparcia.
W kontekście animacji „Zmutowany chaos” zachwyca – widzieliście zwiastuny, nie mogło być inaczej. Film całkowicie rezygnuje z odchodzącej do lamusa animacji fotorealistycznej i zamiast tego celuje w stylizowaną kreskę rodem z przedprodukcyjnego szkicownika: ekspresyjną, kanciastą, chropowatą i pełną niedoskonałości. Taką stylistyką, tłumaczył Seth Rogen, twórcy chcieli nawiązać do rysunków powstających na marginesach zeszytów, podczas nudnych lekcji w liceum i efekt ten z całą pewnością udało im się osiągnąć. Uwagę zwracają z resztą nie tylko modele postaci, a wielobarwne scenografie: obfite w detal i przepiękne, zwłaszcza gdy drgają i zmieniają cieniowanie w zależności od źródła światła. W innych miejscach szwenki „kamery” rozmazują obrazy w rozwleczone bazgroły, a przy eksplozjach w atmosferę uchodzą zawijasy namazane grubą szaro-brudną kredką. Nieuchronnie większość takich drobiazgów umyka i dostrzeżemy je dopiero przy powtórce filmu – dobrze zatem, że tak łatwo i przyjemnie się go ogląda.
Koniec końców, choć próżno szukać tu zakodowanych znaczeń i kontekstów, w których prześcigają się twórcy współczesnych animacji, „Zmutowany chaos” to znakomita i optymistyczna przygoda miksująca licealne coming-of-age z unikalnymi postaciami i humorem, pięknymi obrazami oraz morałem, który wypada równie trafnie, co zawsze. Tak dobrych i zapadających w pamięć „Żółwi” jeszcze nie było, ani w animacji, ani w live-action.
Ocena końcowa filmu „Wojownicze Żółwie Ninja: Zmutowany chaos”: 5/6
* Żeby nie było: dialogi może i gubią w tłumaczeniu wiele oryginalnych dowcipów i dwuznaczności, ale same głosy żółwi naprawdę dają radę. Propsy dla Mateusza Cerana, Kosmy Pressa, Jana Szydłowskiego i Filipa Rogowskiego za naprawdę fajną robotę.
Zdj. Paramount Pictures