„Wszystko wszędzie naraz” – recenzja filmu. Mogło być nic, a jest... WSZYSTKO

Od piątku w polskich kinach będzie można oglądać film „Wszystko wszędzie naraz”, w którym główne role zagrali Michelle Yeoh, Jamie Lee Curtis i Stephanie Hsu. Czy warto wybrać się na widowisko zapowiadane szumnie jako szalone połączenie kina akcji, komedii i science fiction? Tego dowiecie się z naszej recenzji.

Jakkolwiek słuszne nie byłyby pobudki, elegancja wymaga od twórców i ich dystrybutorów, by nie zawierali w tytule filmów fraz padających z ust postaci w trakcie jego trwania (jakkolwiek to kuszące).  Wbrew temu, śpieszę z zapewnieniem, że w przypadku Wszystko wszędzie naraz od Dana Kwana i Daniela Scheinerta, można zrobić wyjątek – nie było lepszego sposobu,  by opisać całą oś fabuły w kilku słowach. A tym bardziej, zmieścić w nich całą esencję tego, co oddaje nowa produkcja A24 – absolutnego szaleństwa formy i treści, które, chociaż aspirują do bycia wszystkim i niczym, za pozornym bałaganem pomysłów i koncepcji skrywają świeży i oryginalny zamysł. 

By nie zdradzić niczego, co mogłoby zepsuć niespodziankę oglądającym ten film potencjalnie po raz pierwszy (a jeśli zaliczasz się do tego grona, wiedz, że bardzo Ci zazdroszczę), nie trzeba wspinać się na wyżyny unikania spoilerów. Trudno tu zdradzić cokolwiek. „Wszystko wszędzie naraz” zaczyna się, jak każda tego typu historia – grupa bohaterów musząca radzić sobie z niespełnioną wizją amerykańskiego snu (ale też widocznym na horyzoncie rozpadem rodzinnych więzi), staje na granicy między chwilowym spokojem a całkowitym chaosem. Rozkrok egzystencjalny nie mniejszy od tego, jakiego większość jednostek doświadcza na co dzień.

Moment, w którym z kontrolowanego bałaganu w życiu bohaterów wchodzimy we właściwą fabułę, można porównać z dysonansem poznawczym – w pierwszej chwili pojawia się lekkie zaskoczenie. Potem nerwowy śmiech. Ale ostatecznie, dochodzi się do stanu, gdzie nie można od ekranu oderwać oczu, starając się zatrzymać mruganie, aby przypadkiem nie przeoczyć momentu, kiedy to cały świat po raz kolejny i kolejny i kolejny przewrócił się znowu do góry nogami. Twórcy sugerują, by na potrzeby tych starań, postarać się otworzyć to „trzecie oko” – zrezygnować z zastanawiania się nad pytaniami, na które odpowiedzi prędzej czy później i tak dostaniemy. I przede wszystkim, wyzbyć się wszelkich oczekiwań.

Tak, celowo odradzam obejrzenie jakiegokolwiek zwiastuna. Absolutnie wystarczą postery i co najwyżej opis fabuły filmu przy opcji zakupienia biletu na stronie kina. Chociaż wiąże się to z ryzykiem sporego rozminięcia z przewidywaniami, najlepiej wejść na salę bez żadnych.

Gdybym jednak miał nakreślić, czym właściwie jest „Wszystko wszędzie naraz”, by oddać jego naturę czymś więcej niż ciągłym unikaniem aspektów fabularnych, opisałbym go jako wybuchowy blockbuster, robiony za kwotę średnio-budżetowego filmu, ale w sposób, jakby kręcony był niezależnie przez grupę kumpli. To dość ironiczne, ale wydaje mi się, że nie bardziej niż to, co przyjdzie wam oglądać. Określenie „blockbuster nie powinno was jednak zmylić – wprawdzie film przepełniony jest scenami akcji, ale nie stanowią one jego trzonu. Gdzieniegdzie będą się rzucać w oczy braki budżetowe i dużo łatwiej będzie nam wyobrazić sobie linki, dzięki którym aktorzy wykonują choreografię walk w powietrzu. Jednak sama kreatywność tych walk i zaskakiwanie na każdym kroku jakimś świeżym pomysłem odwraca całkowicie uwagę od aspektów technicznych.

wszystko wszedzie naraz-min.jpg

Akcja nie jest pretekstem do opowiedzenia historii. Jasne, często wynika ona z fabuły i daje okazję do odprężenia się od ciągłego skupienia na szaleńczo zmieniającym się status quo, ale pomiędzy nimi wciąż jest ukryta historia. Gdyby się nad nią zastanowić w trakcie seansu, można ją uznać za opowiedzianą chaotycznie i na podstawie bardzo prostych założeń. Gdy jednak zaczyna zmierzać ona do końca, dotąd ukryte za masą gagów (i puszczeń oczek ze strony twórców) zaszyte głęboko przesłanie finalnie wybrzmiewa. W sposób…dość przewrotny, ale zaskakująco inteligentny. Dołujący, a jednocześnie dający masę nadziei. Wniosków, do których można dojść, nie odważę się zasugerować, by nie kraść nikomu tej chwili, ale mogę zapewnić – na początku był śmiech, pod koniec będą łzy. Nie te z gatunku tych smutnych, a bardziej wypłukujące z człowieka te wszystkie sprzeczne emocje, które nagromadziły się w trakcie seansu. Absolutne katharsis.
 
Patrząc na to, jak „Wszystko wszędzie naraz” na każdym kroku wychodzi naprzeciw koncepcji współczesnych filmów blockbusterowych (chociażby wykonując lepszą robotę niż większość z nich przy dziesięciokrotnie mniejszym budżecie), ironicznym wydaje się fakt, że produkcją tego filmu zajął się duet braci Russo. Tych samych, którzy przekroczyli wszelkie granice w „Avengers: Infinity War” i „Endgame” (chociaż dostarczyli też Deadly Class” operujące podobnym poziomem zabawy formą). Ważniejsze są jednak nazwiska reżyserów – Dan Kwan i Daniel Scheinert mieli już okazję testować w swojej karierze takie zabawy oczekiwaniami i narzędziami oferowanymi przez kino. Kto miał okazję obejrzeć równie zabawnego co smutnego Człowieka-scyzoryka”, albo serialowy Legion”, mógł łatwo wydedukować, w jakim kierunku rozwijać się będzie kariera tych panów.  Wydaje mi się, że w dobie ciągłego kopania w tych samych tropach wysokobudżetowego kina, powinniśmy dalsze ich kroki śledzić uważnie.

Jestem nawet gotów w stanie zaryzykować stwierdzenie, że gdyby „Wszystko wszędzie naraz” zadebiutowało w okolicach 2016 roku, to duet braci Daniels mógłby otrzymać od Kevina Feigego propozycję wyreżyserowania superbohaterskiego widowiska „Doktor Strange w multiwersum obłędu”. W rzeczywistości, oba filmy nie unikną porównań przy swojej premierze. I mimo całej mojej sympatii do kinowego uniwersum Marvela, „Wszystko wszędzie naraz” w środowisku krytycznym, będzie dla kolejnej odsłony przygód Doktora Strange’a trudnym przeciwnikiem.

Zabrzmi to trywialnie, ale chcę więcej takich produkcji. Wychodzących na wprost konwenansom, schematom, samym blockbusterom. Produkcji, które w samych swoich założeniach ignorują to, że generalnie nie opowiada się historii „w taki sposób”. Zarówno widownia, która ma swoje założenia przed seansem i kryteria oceny, jak i twórcy szukający recept na wpisanie się w ich gusta – wszyscy oni może zrozumieją, że NIC nie MUSZĄ.

Ocena filmu „Wszystko wszędzie naraz”: 6/6

zdj. A24 / Best Film