
Na mały ekran po rocznej przerwie powrócił bijący rekordy popularności serial „Yellowstone”. Jak wypadają pierwsze dwa odcinki piątego już sezonu produkcji z Kevinem Costnerem w roli głównej? Zapraszamy do lektury recenzji.
W którymś z alternatywnych uniwersów – zapewne tym o numerze 6666 – w siedzibie HBO trwa aktualnie podliczanie gigantycznej oglądalności premierowych odcinków piątego sezonu „Yellowstone”, a jeden z dyrektorów programowych, który przed kilkoma laty poznał się na pomyśle przyniesionym do siedziby stacji przez Taylora Sheridana, nie ma nawet czasu na to, aby świętować kolejny sukces opowieści o rodzinie Duttonów, bo planuje już kolejny spin-off poszerzający tak zwane Taylorverse. W naszej rzeczywistości włodarzom HBO pozostaje natomiast plucie sobie w brodę, że przez lata nie poznali się na potencjale drzemiącym w serialowej opowieści początkującego scenarzysty i zajęcie się przygotowaniem kolejnych gablot dla statuetek Emmy, które jeszcze nieraz zgarnie zapewne „Sukcesja” – o podobieństwie tych dwóch produkcji i powodach, dla których jedna dostrzegana jest przez jury najważniejszych plebiscytów, a druga pomimo kilkukrotnie większej oglądalności od lat nie doczekała się, chociażby nominacji, można by napisać nie jeden artykuł. Czerpaniem profitów z wielkiego zainteresowania wzbudzanego od lat przez „Yellowstone” cieszy się tymczasem Paramount Global, którego do zainwestowania w Sheridana w 2017 roku przekonał David Glasser, późniejszy producent „Yellowstone”. Glasser pomógł Sheridanowi odzyskać prawa do serialu od HBO, które ze względu na duży budżet potrzebny do zrealizowania projektu i brak wiary w jego powodzenie, odłożyło go na półkę. Zanim serial finalnie trafił na antenę Paramount Network, proponowany był jeszcze kilku innym wytwórniom – od każdego dyrektora Sheridan słyszał jednak tę samą odpowiedź: „chcesz zbyt dużo pieniędzy”. W znalezieniu fundatorów dla swojego serialowego debiutu nie pomagała też postawa samego Sheridana. Niespełniony aktor i początkujący scenarzysta nie ukrywał, że projekt pochłonie miliony dolarów i zastrzegał, że nikt ze studia nie będzie miał choćby cienia kontroli nad jego serialem. Twórca historii do „Sicario” zarzekał się, że sam napiszę i wyreżyseruję wszystkie odcinki pierwszego sezonu serialu (i tak się stało). Nie chciał pracować z zespołem scenarzystów i przyjmować żadnych sugestii od dyrektorów studia.
To będzie kosztować jakieś 100 milionów dolarów. Będziecie wypisywać czeki na sceny z udziałem koni o wartości 50-75 tys. dolarów tygodniowo. Naprawdę chcecie to zrobić? – mówił na rozmowie z potencjalnymi inwestorami.
Paramount jak tlenu potrzebował wówczas wypracowania rozpoznawalności za pomocą nowych, oryginalnych treści z małego ekranu i ostatecznie zdecydował się na zainwestowanie w „Yellowstone”. Pięć lat później Sheridan jest jednym z najpłodniejszych twórców telewizji, którego uniwersum na Paramount Network i Paramount+ rozrasta się równie szybko, co bije kolejne rekordy oglądalności.
Czwarty sezon „Yellowstone” debiutował na ekranie w listopadzie zeszłego roku i zaliczył gigantyczny skok oglądalności, a przy tym utrzymał wysoki poziom ocen od widzów. Dało się jednak usłyszeć kilka pobrzmiewających tu i ówdzie głosów – nawet w środowisku fanów produkcji – narzekających na to, że nowa seria nie spełnia oczekiwań. Narzekano na wprowadzanie nowych, niezbyt interesujących charakterów (obrywał głównie Carter) oraz zwracano uwagę na to, że Sheridan odstawia na boczny tor bezpardonowość i brutalność historii charakterystyczne dla poprzednich sezonów. Niektórym do gustu nie przypadło też koncentrowanie się na duchowej sferze rozterek głównych bohaterów – Kayce i jego rytuał przejścia zaliczane są do najsłabszych momentów całego serialu. Mimo że istotnie dało się odczuć lekki spadek formy, „Yellowstone” nadal wzbudzało emocje oraz przyciągało swoimi charyzmatycznymi bohaterami. Czwarty sezon przyniósł też kolejną dawkę ikonicznych scen, które dołączyły do wielu niezapomnianych fragmentów z poprzednich serii – do rozmowy Beth i Jamiego z dziesiątego odcinka można wracać bez końca. Jak więc zaczyna się piąty sezon i czy poziom został podtrzymany, a może udało się wrócić do tego serwowanego w pierwszych trzech seriach?
Czy to początek końca królestwa Duttonów?
W czwartym sezonie John Dutton (Kevin Costner) został postawiony pod ścianą. Aby chronić rodzinne ranczo, musiał zgodzić się na przejęcie stanowiska gubernatora. W piąty sezon wkraczamy tuż na finiszu kampanii – zgodnie z tradycją poprzednich serii od finału poprzedniego sezonu minęło kilka miesięcy (około 8). Jako że zwycięzca wyścigu o stołek gubernatora mógł być tylko jeden, Sheridan nie zamierzał tracić czasu na przedstawianie walki Johna z kontrkandydatami. Interesuje go jednak to, jak patriarcha Duttonów poradzi sobie w zupełnie nowym świecie, którego do tej pory unikał jak ognia.
Już pierwsza scena piątej serii pokazuje nam, że miesiące spędzone na prowadzeniu kampanii nie odmieniły Johna. Bohater Costnera nadal nie wie, jak odnaleźć się w politycznej grze i z wyjątkową niechęcią podchodzi do grania według jej zasad. Urząd traktuje wyłącznie jako środek do celu, jedynego celu mającego dla niego znaczenie. Jako jego całkowite przeciwieństwo na ekranie bryluje Jamie (Wes Bentley), który idealnie odnajduje się na scenie przed wyborcami Duttonów i czuje w świecie wielkiej polityki jak ryba w wodzie. Warto podkreślić, że zasługa goszczącego na ekranie kontrastu pomiędzy ojcem i przybranym synem nie jest jedynie zasługą scenariusza i reżyserii – za kamerą obydwu odcinków stanął weteran „Yellowstone” Stephen Kay – ale także samych aktorów. Zarówno Costner w roli zagubionego swoją nową rolą Johna, wypada wyjątkowo przekonująco, a Bentley wprowadza do postaci Jamiego, coś, czego brakowało mu w poprzednich seriach, a mianowicie energii połączonej ze złowrogim poczuciem płynącego z jego strony zagrożenia – pomimo fasady posłusznego syna, gdzieś w głębi czai się chęć zemsty, która tym razem może okazać się w końcu wyjątkowo niebezpieczną groźbą dla Johna i jego dziedzictwa.
W odbiorze roli Jamiego w nowym sezonie ponownie pomaga też – genialna jak zawsze – Kelly Reilly w roli Beth. Relacja znienawidzonego rodzeństwa wchodzi na początku piątego sezonu na jeszcze wyższy poziom i zapowiada zbliżającą się kulminację konfliktu narastającego od 20 lat. Sama Beth oprócz trzymania Jamiego na krótkiej smyczy, znowu musi zmagać się z błędami młodości i próbuje wynagrodzić Ripowi zarówno swoje dawne grzechy, jak i aktualne rozdarcie pomiędzy rolami posłusznej córki i dobrej żony. Pierwsze dwa odcinki oprócz koncentrowania się na teraźniejszości, serwują nam także całkiem sporą dawkę retrospekcji odsłaniających nowe fakty z życia Beth, Ripa i samego Johna. Biorąc pod uwagę, że ten sezon będzie liczył aż 14 odcinków, możemy z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że do przeszłości jeszcze wrócimy – i dobrze, bo służy to podbudowywaniu obecnych relacji bohaterów, ale daje też nieco oddechu od gęstej jak nigdy atmosfery i widma nadciągającej katastrofy. Mimo że John jest święcie przekonany, że jego decyzje jako gubernatora oddalą ryzyko utraty ziemi, to w dwóch pierwszych epizodach wszystkie znaki na niebie i ziemi sugerują zupełnie inny obrót sprawy. Debiutanckie rozdziały idealnie sprawdzają się w roli budowania napięcia i zawieszenia nad głowami bohaterów szeregu nowych zagrożeń, którym będą musieli stawić czoło. Perspektywę utraty rancza przez Duttonów da się odczuć jak nigdy wcześniej.
Przez ponad sto lat Duttonowie nie mierzyli się z tak potężnym przeciwnikiem, jakim jest Market Equities i bezwzględne tryby korporacyjnej machiny mimo wsypania w nie nieco piasku, nadal sprawnie działają i są gotowe do zalania betonem całego Yellowstone. Caroline Warner wytacza najcięższe działa przeciwko nowemu gubernatorowi i zapowiada, że tym razem nie będzie bała się pobrudzić sobie rąk. W nowej rzeczywistości swoje miejsce próbuje znaleźć też wódz plemienia Thomas Rainwater niemający pewności, jak decyzje nowego gubernatora wpłyną na rezerwat, a gdy dodamy do tego fakt, że John i jego ludzie jak nigdy wcześniej znaleźli się właśnie na publicznym świeczniku, to ataku mogą spodziewać się dosłownie z każdej strony. Co może niektórych smucić, a nawet nieco drażnić, to fakt, że podobnie, jak w poprzednim sezonie, na marginesie opowiadanej historii (przynajmniej na początku sezonu) znalazł się Kayce i jego rodzina. Pocieszeniem może być natomiast fakt, że sceny, w których Luke Grimes i Kelsey Asbille mają okazję ukraść nieco ekranowego czasu pozostałej obsadzie, wpisują się w wysoki poziom narzucony przez początkowe rozdziały nowej serii.
Piąty sezon „Yellowstone” nie zawodzi i serwuje niemal idealny powrót do świata rodziny Duttonów. To ciągle perfekcyjnie dobrana mieszanka romansu, współczesnego westernu i dramatu o ludziach muszących mierzyć się z gentryfikacją zachodu oraz korporacyjną chciwością próbującą zniszczyć ich styl życia. W sferze realizacyjnej wszystko pozostaje na swoim miejscu – rozmach zdjęć dorównuje rozmachowi samej Montany, nie zabrakło też porządnej, kowbojskiej dawki akcji, a scenariusz poprawia odrobinę zaniedbaną narrację czwartej serii i z przytupem otwiera zupełnie nowy rozdział w fabule. O iskrzących dialogach chyba nie muszę wspominać? Trudno w to uwierzyć, ale nowa seria jak żadna wcześniej rozbudza apetyt na kolejne odcinki, wprowadzając nową skalę zagrożenia utraty utrzymywanego od ponad stu lat rancza. Co prawda nic nie wskazuje na to, aby serial „Yellowstone” miał zakończyć się po piątym sezonie, ale niewykluczone, że wielkimi krokami zbliża się udzielenie widzom odpowiedzi na pytanie postawione u podstaw historii: Czy można ocalić królestwo i zachować moralność? Podskórnie czuję, że skala przybywających zdarzeń może przemawiać za tym, że zamówienie szóstej serii będzie jednoznaczne z ogłoszeniem jej finałową – obym się mylił, bo kto miałby zająć miejsce „Yellowstone”?
Ocena serialu „Yellowstone” sezon 5, odcinki 1-2: 5+/6
zdj. Paramount Network