Stało się. Na Netflix trafił właśnie „Znachor”, nowa interpretacja historii opowiedzianej pierwszy raz w popularnej polskiej powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza pod tym samym tytułem. Ostatnia ekranizacja „Znachora” z 1982 roku obrosła w Polsce kultem, o którym większość produkcji może jedynie pomarzyć. Czy wersja zrealizowana dla streamingowego giganta utrzymała na swoich barkach ogromny ciężar wręcz niemożliwych do spełnienia oczekiwań widzów, którzy od lat zapatrzeni są w profesora Wilczura granego przez Jerzego Bińczyckiego i nie wyobrażają sobie innej wersji tej historii? Przekonajmy się.
Dla formalności ustalmy sobie na wstępie tę oczywistą oczywistość – nikt nie powinien mieć absolutnie żadnych wątpliwości co do tego, że „Znachor” jest po prostu filmem kultowym. Produkcją, która na stałe wpisała się w historię polskiego kina i przy tworzeniu rankingów z najbardziej uwielbianymi przez widzów tytułami zawsze bije się o najwyższe lokaty. Powieść Tadeusza Dołęgi-Mostowicza opowiadająca o losach profesora Rafała Wilczura, który po stracie rodziny i pamięci staje się tytułowym znachorem, tułającym się po polskich wsiach, doczekała się do tej pory dwóch adaptacji. Pierwsza z nich wyreżyserowana przez Michała Waszyńskiego trafiła na ekrany jeszcze w 1937 roku – tego samego roku swoją premierę miała też sama książka stworzona zresztą pierwotnie w formie scenariusza. To jednak film z 1982 roku w reżyserii Jerzego Hoffmana zdobył powszechne uznanie wśród widzów i krytyków i do dziś uznawany jest wręcz za jeden z najlepszych polskich melodramatów.
Nad tym co sprawiło, że to właśnie „Znachor” stał się pozycją tak mocno uwielbianą przez Polaków, można by dyskutować godzinami i do wielu zalet filmu dorzucić przy okazji też kilka wad, ale na potrzeby tego tekstu ograniczmy się dzisiaj do jego najjaśniejszych zalet – świetnej gry aktorskiej, zwłaszcza Jerzego Bińczyckiego w roli profesora Wilczura, który wykreował na ekranie postać z krwi i kości, tętniącą od emocji, dramatyzmu i wiarygodności. Nie wypada też nie wspomnieć o innych aktorach świetnie odnajdujących się na drugim i trzecim planie, takich jak Anna Dymna, Tomasz Stockinger, Bernard Ładysz, Artur Barciś czy Piotr Fronczewski. Drugą z koronnych zalet „Znachora” z 1982 roku jest sam scenariusz napisany przez Jacka Fuksiewicza i Jerzego Hoffmana potrafiący zarówno wiernie oddać klimat zaczerpnięty z powieści, jak i wprowadzić do historii kilka zmian i interpretacji przynoszących na ekranie satysfakcjonujący efekt.
Porywając się na próbę odświeżenia „Znachora” w oczach przeważającej większości fanów poprzedniej ekranizacji, streamingowy gigant był z góry skazany na porażkę. Po co ruszać, coś, co jest idealne? I tak nic dobrego z tego nie wyjdzie. Nie mają pomysłów na nowe historie, to sięgają po klasyki! Zepsują świetną historię polityczną poprawnością – i inne tego typu standardowe narzekania pojawiające się przy każdej próbie przerabiania klasyków. Zarówno Netflix, jak i całe współczesne Hollywood dało nam już wielokrotnie powody do tego, aby psioczyć na współczesne przeróbki klasyków, ale tym razem fani „Znachora” mogą spać spokojnie – Michał Gazda swoją produkcją wstydu oryginałowi nie przynosi. Nie oznacza to jednak wcale, że streamingowa wersja historii Rafała Wilczura zadomowi się w wielkanocnych repertuarach Polaków. Co to to nie!
Zacznijmy od tego, że netfliksowy „Znachor” nie jest aż tak wierną adaptacją powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza i co za tym, idzie, nieco różni się też od produkcji z 1982 roku. Podobnie jak poprzednia ekranizacja nowa wersja wprowadza kilka zmian względem oryginalnej historii, ale nie mamy tutaj w żadnym momencie do czynienia z modyfikacjami, które mogłyby w jakiś sposób wypaczać sens historii. Cały główny wątek Rafała Wilczura, jego relacji z córką, czy związku Marysi z hrabią Czyńskim zostają przedstawione w niemal nienaruszonej formie. Fani zaznajomieni z książką i poprzednią wersją z Bińczyckim od razu dostrzegą w historii kilka zmian i wyłapią też wiele mrugnięć okiem nawiązujących czy to do literackiego pierwowzoru, czy też do filmu z 1982 roku. O ile nie mamy tutaj do czynienia z inwazyjnością zmian wprowadzonych do historii przez scenariusz autorstwa Marcina Baczyńskiego i Mariusza Kuczewskiego, nieco inaczej wypada już kwestia tego, jak te modyfikacje wpływają na tempo filmu i rozłożenie akcentów poszczególnych wątków. Niektóre niekonsekwencje scenariusza sprawiają, że dotychczasowa harmonia motywów zostaje nieco zaburzona. Cierpi na tym przede wszystkim historia samego Znachora, który z pierwszoplanowego bohatera staje się postacią zmuszoną do nieco mocniejszego dzielenia się czasem ekranowym z pozostałą dwójką: Marysią i hrabią Czyńskim. Netfliksowy „Znachor” dosyć pobieżnie traktuje przez to tytułową profesję Kosiby i nie poświęca zbyt wiele czasu na to, aby uwiarygodnić widzowi, że faktycznie mamy tutaj do czynienia z kimś, kto na miano znachora faktycznie zasłużył.
Tego typu rozwiązanie staje się tym bardziej chybione, że to właśnie Leszek Lichota wcielający się w Rafała Wilczura okazuje się najjaśniejszym punktem nowego „Znachora”. Gwiazdor „Watahy” stworzył najciekawszą i najbardziej wiarygodną kreację w filmie – wypada świetnie zarówno w roli szanowanego lekarza, kochającego ojca, jak i skromnego i zagubionego włóczęgi. Szkoda jednak, że wyłącznie na jego aktorskich umiejętnościach musi opierać się cała jego relacja z córką Marysią, grana przez Marię Kowalską. Warsztatowe niedociągnięcia po stronie Kowalskiej jeszcze mocniej widoczne są za sprawą miłosnego wątku Marysi i Leszka. Ciężko dostrzec pomiędzy bohaterami jakąkolwiek chemię, chociaż paradoksalnie większą winą obarczyć należy za to nie Kowalską, a jeszcze mniej charyzmatycznego Ignacego Lissa. Z dosyć przeciętnie zagranego drugiego planu na plus wyróżnia się w zasadzie tylko Łukasz Szczepanowski w roli Michała. Nie można się natomiast przyczepić do tego, jak film jest zrealizowany: zdjęcia, charakteryzacja, scenografia prezentują poziom, który nie odstrasza od ekranu i na tym polu jedynie muzyka nie wywiązuje się ze swojego zadania – budowany przez nią nastrój jest wręcz znikomy i musi bazować jedynie na sile opowiadanej historii oraz zbudowanym przez lata sentymencie do bohaterów.
Po tym jak Netflix zapowiedział chęć stworzenia własnej wersji „Znachora”, wśród większości widzów panowało przekonanie, że otrzymamy tanią podróbkę klasyka z 1982 roku przystosowaną do współczesnych standardów. Mało kto wierzył, że ta próba może zakończyć się powodzeniem i choć ostatecznie trudno mówić tutaj o jakimś spektakularnym sukcesie, to film Michała Gazdy kończy jako poprawna produkcja, która bynajmniej nie chce ścigać się z poprzednią ekranizacją. Nie chce jej dorównać, nie próbuje też na siłę naśladować czy poprawiać filmu Hoffmana. Chce stać na własnych nogach, co ostatecznie się udaje i wychodzi jej tylko na dobre. Tym sposobem nowy „Znachor” staje się ciekawy zarówno dla wiernych fanów produkcji sprzed ponad czterdziestu lat chcących przeżyć jeszcze raz tę historię, ale w nieco zmienionej wersji, jak i zupełnie nowych widzów wkraczających do świata profesora Wilczura po raz pierwszy. Nie brakuje tu reżyserskich i scenariuszowych potknięć związanych głównie z tempem opowiadanej historii i odpowiednim rozłożeniem akcentów oraz aktorskich występów pozostawiających sporo do życzenia, ale nie bójcie się sięgać po netfliksowego „Znachora”. Jeśli nie będziecie do niego negatywnie nastawieni jeszcze przed usłyszeniem charakterystycznego tudum, to dostaniecie zwyczajnie poprawny melodramat, który łez z was może nie wyciśnie, ale nie pozostawi też całkowicie obojętnych.
Ocena filmu „Znachor”: 3+/6
zdj. Netflix / Bartosz Mrozowski