Został nam rok do „Diuny 2”. Oto cztery adaptacje książek science fiction, które chcielibyśmy zobaczyć

Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, równo za rok rozsiądziemy się wygodnie na sali kinowej po to, by raz jeszcze zobaczyć, co więcej z „Diuny” wycisnął Denis Villeneuve. Z tej okazji przygotowaliśmy dla Was skromne zestawienie kilku tytułów z gatunku science fiction, które z chęcią zobaczylibyśmy na dużym – lub też na tym nieco mniejszym – ekranie. Zapraszamy do lektury tekstu oraz do podzielenia się własnymi przemyśleniami. 

Hej, Alex Garland, czytałeś może „Ślepowidzenie”?

Na przestrzeni dekad kino ukazywało różne wersje „pierwszego kontaktu”, ale z rzadka robiło to w taki sposób, o jakim pisze Peter Watts. Jego dwuksiąg rozpoczęty błyskotliwym „Ślepowidzeniem” to fantastyka naukowa z podgatunku tej „twardej”. OK, „bardzo twardej”. Autor, z wykształcenia biolog morski specjalizujący się w ssakach, przeniósł na grunt swych powieści wiedzę akademicką, o jakiej nie śniło się (he he) androidom. Twórczość Wattsa to w tej samej mierze fascynująca narracja o poznaniu obcej cywilizacji, co pasjonujący wykład naukowy, po którym (a) chce się zgłębiać tajniki neurobiologii, (b) żałuje się, że jako potencjalną ścieżkę kariery wybrało się kulturoznawstwo (tak, wybrałem kulturoznawstwo).

W wydanym w 2006 roku „Ślepowidzeniu” śledzimy losy załogi statku kosmicznego „Tezeusz”, która wyrusza ku Pasowi Kuipera. Mamy rok 2082. Podróże kosmiczne stały się normą, ale relacje z „zielonymi stworkami” jeszcze nie. Zmienia się to w momencie, gdy zespół prowadzony przez wampira (oczywiście, że w tym świecie istnieją wampiry) natrafia na olbrzymi pojazd obcych, który każe nazywać się „Rorschachem”. Kosmici nie porozumiewają się jednak z „Tezeuszem” w sposób nam znany. Z czasem do załogi dociera, że przypominający ośmiornice obcy jedynie imitują ich zachowania. Robią to instynktownie, nie będąc świadomymi... własnej świadomości

Proza Wattsa stawia pytania m.in. o istotę tożsamości i możliwości percepcyjnych, którym do tej pory w kinie z podobną dociekliwością przyglądał się choćby Alex Garland. Potencjalna adaptacja „Ślepowidzenia” w ramach kameralnej historii pokroju „Ex Machiny” mogłoby przedstawić się równie okazale, co bardziej epicka w formie opowieść w duchu „Blade Runnera”. Gdyby Stanley Kubrick wciąż żył, pewnie zrobiłby wszystko, by to zekranizować

slepowidzenie.jpg

Świat Dysku Terry'ego Pratchetta. Jak sfilmować niefilmowe? 

Być może nieco naginam tutaj ramy gatunku, gdyż literackiemu światu wykreowanemu przez Terry'ego Pratchetta bliżej niż do typowego science fiction jest do fantasy. Niemniej, kto z Was nie chciałby zobaczyć jak ktoś taki jak Denis Villeneuve czy James Cameron przenosi na ekran Niewidoczny Uniwersytet albo Krainę Oktarynowych Traw? O wielo-wielobarwnym Świecie Dysku brytyjskiego tytana gatunku od lat mówi się w kontekście „niefilmowości”. Z drugiej strony jednak te same określenia przez dekady przywarły doDiuny”, której adaptacją wszyscy zachwycaliśmy się niemal równo rok temu. 

Pewnie, światło dzienne ujrzało kilka mniej lub bardziej udanych krótkometrażówek oraz całkiem nieźle przyjęta seria telewizyjnych filmów od Sky („Wiedźmikołaj”, „Kolor magii” i „Piekło pocztowe”), ale zważywszy na rozpiętość fantastycznego świata Pratchetta, wydaje się, że jest to zdecydowanie za mało, by zaspokoić głód wielbicieli jego twórczości. Śmiem twierdzić, że teraz – być może nawet bardziej niż kiedykolwiek wcześniej – kino potrzebuje na dobre pogodzić się z Pratchettem i wystawić mu kilka laurek. Umówmy się, jest w czym wybierać. W tym coraz mniej zabawnym świecie satyra jest jak lek, który łagodzi wszelkie lęki.

swiat-dysku-terry-pratchett.jpg

„Saga”, czyli „Romeo i Julia” w realiach „Gry o tron”, podczas gdy „Gwiezdne Wojny” romansują z „Władcą Pierścieni”

Jeśli istnieje gdzieś odważny showrunner, który podjąłby się wyzwania serialowej adaptacji „Sagi”, ten ktoś mógłby mieć w swoich rękach hit co najmniej na miarę „Gry o tron”. Wydawana od 2012 roku (z drobną przerwą w latach 2018-2022) komisowa seria Briana K. Vaughna („Paper Girls”, „Y – ostatni z mężczyzn”) i Fiony Staples („Archie”) to w gruncie rzeczy gotowy materiał telewizyjny. Dlaczego zatem nikt jeszcze nie pokusił się na ekranizację tytułu? Odpowiedź jest w zasadzie prosta – budżet produkcji musiałby wyłożyć ktoś pokroju Muska czy Bezosa. Karty komiksów wspomnianego wyżej duetu są miejscem niekończącej się galaktycznej wojny, w której udział biorą stworzenia wszystkich możliwych kolorów, kształtów, klas i preferencji seksualnych.

saga kolekcja-min.jpg

Świat przedstawiony w „Sadze” wypełniają m.in. goście z monitorami zamiast czerepów, gigantyczne żółwie, jegomoście z wyrastającymi skrzydłami z pleców tudzież rogami z głowy, antropomorficzne zwierzęta o słodkich pyskach czy hostessy, których ciała składają się wyłącznie z nóg i głowy. A wszystko to na rozmaitych planetach, z których każda kolejna znacząco odbiega od poprzedniej.  Fabuła znana i konwencjonalna – dwoje przedstawicieli skłóconych ze sobą ras zakochują się w sobie, płodzą córkę i przemierzają różne zakątki galaktyki, starając się wychować dziecko i skryć przed szponami rozjuszonych rodów. 

No i czego tutaj nie ma? Humoru jest tyle, co w pokracznej adaptacji „Romeo i Julii” Baza Luhrmanna, ilości ras nie zliczyłby sam Tolkien, z kolei fabuła ocieka seksem bardziej niż napalony Khal Drogo. W czasach, gdy budżety telewizyjnych produkcji coraz wyraźniej szybują w górę, nietrudno wyobrazić sobie sytuację, w której ktoś faktycznie pochyli się nad „Sagą” i stwierdzi, że jest w tym jakiś pieniądz. Zanim to się jednak wydarzy, sięgajcie po komiksy, bo drugiego takiego tytułu po prostu nie ma. 

Ciekawy przypadek Stanisława Lema. Zmarnowany potencjał Hollywoodu

W przeciwieństwie do Philipa K. Dicka, swego „największego rywala” czasów Zimnej Wojny, Stanisław Lem nigdy nie wziął szturmem Hollywoodu. Nawet Isaac Asimov – zaamerykanizowany, choć wciąż nie do końca „swój”, bo w końcu rosyjsko-żydowski – cieszył się wśród zachodnich filmowców większą popularnością. Twórca Ijona Tichego zapewnił od groma materiału. Od lat wspomina się przecież o niesławnym donosie Dicka do FBI, w którym zakładał, że Lem to nie jeden pisarz, a grupa wyjątkowo kreatywnych komunistów. Za wielką wodą Polaka ekranizowano jedynie kilkukrotnie, no i tylko dwa razy w należytej skali – w 2002 roku, kiedy Steven Soderbergh pokusił się po Tarkowskim na „Solaris” i dekadę temu, gdy Ari Folman zabrał się za „Kongres Futurologiczny”. 

stanisław lem pokój na ziemi.jpg

Ekranizacje twórczości Lema bynajmniej nie są niczym nowym. Pierwszą zrealizowano w latach 50. i od tamtego czasu różni filmowcy biorą jego teksty na warsztat całkiem regularnie. Wyjątkowo rzadko jednak czynią to z rezultatem, jaki w 1972 roku udało się osiągnąć radzieckiemu mistrzowi. Niepojętą wyobraźnię Lwowianina najczęściej skraca się do rozmiarów filmu telewizyjnego albo krótkometrażowego, podczas gdy teksty takie jak „Głos Pana”, „Pokój na Ziemi” czy „Wizja lokalna” wręcz proszą się o co najmniej półtorej godziny ekranowego czasu.

Weźmy choćby Ijona Tichego. Ulubiony kosmonauta Lema ma wszystkie cechy, by stać się bohaterem popkultury rozpoznawalnym pod każdą szerokością geograficzną. Gwiezdny podróżnik nigdy nie miał jednak szczęścia do filmowców. Gdyby Steven Spielberg pokazał mu Universal Pictures, bohater najpewniej widniałby dziś na plecakach i pudełkach śniadaniowych. Z koeli nieco bliższy nam Luc Besson u szczytu swej formy mógłby uczynić z lemowskiej prozy wizualne cuda. Kto wie, może nawet polskie kino upomni się jeszcze o Lema. Do głosu dochodzi coraz więcej talentów, w których rękach taki materiał mógłby okazać się złotem.

zdj. Wydawnictwo Mag / Literia / Image Comics / AGORA