Barry - recenzja pierwszego sezonu

W ofercie platformy HBO GO znajduje się mnóstwo serialowych i filmowych perełek. Obok najnowszego „Patricka Melrose'a” z Benedictem Cumberbatchem, ostatniego sezonu „Westworld” i wielokrotnie nagradzanej „Opowieści podręcznej” znajduje się też mniej popularny w Polsce serial „Barry”. Owa czarna komedia, autorstwa gwiazdy „Saturday Night Live” – jednego, jedynego Billa Hadera – zamyka się na ten moment na świetnych ośmiu półgodzinnych odcinkach pierwszego sezonu. Zapraszamy do zapoznania się z naszą recenzją serialu.

Co by się stało, gdyby najlepszy w swoim fachu płatny zabójca doszedł do wniosku, że chce rzucić pracę na rzecz... kariery aktorskiej? Barry (w tej roli pomysłodawca i scenarzysta serii – Bill Hader) to dotknięty ciężką depresją i rozterkami egzystencjalnymi były marine, a obecnie moderca na zlecenie. Podczas wykonywania rutynowej misji, antybohater przez przypadek trafia na lekcję gry aktorskiej i, po chwili, podejmuje spontaniczną decyzję o poddaniu dotychczasowej, krwawej drogi, na rzecz rozwoju artystycznego.

barry-episode-7-bill-hader-sarah-goldberg.jpg

Powodzenie absurdalnego zamysłu fabularnego „Barry'ego”, brzmiącego przecież w każdym calu jak scenariuszowa katastrofa, a dla wielu widzów – pogrzebującego serię jeszcze przed odpaleniem pierwszego odcinka, to bodaj najlepszy ze wszystkich zwrotów akcji, jakie serial Hadera ma w zanadrzu. „Barry” uprawia komedię bardzo samoświadomą i subtelną, a swój walc z wątpliwymi oczekiwaniami potencjalnego widza odtańcza w sposób, który tylko kilku mistrzom mógłby się udać. Humor tych ośmiu półgodzin można określić jako bardzo specyficzną mieszankę czarnej komedii rodem z „Fargo” i tonu znanego z kilku najlepszych lat amerykańskiego „Saturday Night Live”. To powiedziawszy, serial Hadera potrafi zabrnąć w przedziwne miejsca, rozbawić do łez, a następnie z miejsca, zupełnie nieoczekiwanie, porwać w emocjonujący i ostatecznie szokująco ponury kierunek, kontrapunktując lekkość przytłaczającą bezradnością. Odgrywając shakespearowską tragedię (zmyślnie prowadzoną niemal równolegle z głównym wątkiem fabularnym) bohaterowie – a właściwie sama narracja – nieświadomie stawiają kilka interesujących pytań dotyczących natury zawodu aktorskiego, a później również jedną czy dwie gorzkie tezy. A wszystko to w otoczeniu tuzinów przezabawnie niekomfortowych sytuacji i świetnie rozpisanych żartów. Osobliwy ton z miejsca ustala reżyseria debiutującego w tej roli Billa Hadera (w pierwszych trzech odcinkach), a następnie rozwija i cementuje praca bardziej doświadczonych twórców – chociażby znanego z rewelacyjnej „Atlanty” (i niedawnego teledysku do „This is America” rapera Childish Gambino) Hiro Murai. Na uwagę zasługuje również estetyka „Barry'ego” – poczynając od świetnej karty tytułowej i nazewnictwa każdego odcinka na podobieństwo poradnika dla początkującej gwiazdy. Aktorsko, pierwsze skrzypce gra tu naturalnie Bill Hader, udowadniając raz jeszcze, że choć znakomity z niego komik, to stanowczo należy unikać wobec niego zaszufladkowania, jako aktor dramatyczny potrafi oddać cały wachlarz głębokich i zaraźliwych emocji. W spektrum właśnie bardziej dramatycznym, Hader to w zasadzie jedyna gwiazda „Barry'ego” – większość obsady bowiem przeważnie bardzo sprawnie, ale i bardzo stabilnie utrzymuje się w formule komediowej (chociażby świetny Glenn Fleshler, znany z diametralnie innej roli w pierwszym sezonie „True Detective”).

barry-trailer-hbo-bill-hader.png

Nie sposób byłoby nie zauważyć, że Barry nadzwyczaj często przecina ścieżki z tymi samymi, którymi niegdyś skradał się inny moralnie enigmatyczny zabójca – Dexter Morgan. I choć początkowo ma to miejsce tylko w odniesieniu do wykorzystywanego wzorca fabularnego, tak z biegiem sezonu coraz więcej elementów zaczyna trafiać w bardzo znajome zapadki. Nie jest to koniecznie wada „Barry'ego” – można bowiem poczytywać go jako na swój sposób pastisz słynnego serialu o zabójcy z Miami. Szczęśliwie, mowa tu o pastiszu zamierzonym, a nie takim, jakim stał się sam „Dexter” w kilku końcowych sezonach.

Zbyt rzadko na pejzażu współczesnej, nieanimowanej komedii pojawia się pozycja warta uwagi. „Barry” jest niewątpliwie jedną z ciekawszych, niejednoznacznych koncepcji gatunku. Finał, mimo że nieco zbyt pospieszony – zwłaszcza w odniesieniu do ostatnich 15 minut, które wydają się bardzo odseparowane od reszty odcinka – mógłby z powodzeniem zamknąć serię jako jednorazowy eksperyment. A jednak, zgodnie z doniesieniami zza oceanu, prace nad drugim sezonem idą pełną parą. Pozostaje więc trzymać kciuki, by koleje losu Barry'ego nie splątały się z „Dexterem” za bardzo i przesympatyczny zabójca nie skończył na cięciu drzewek w stanie Oregon. Drugiego takiego zakończenia nie zniosę.

Ocena: 4+

źródło: zdj. HBO