Król Artur: Legenda Miecza - recenzja filmu i wydania Blu-ray [3D+2D, opakowanie plastikowe]

25 października do polskich sklepów trafiły niebieskie krążki z filmem Król Artur: Legenda Miecza. Zapraszamy do lektury naszej recenzji wydania Blu-ray 3D.

 „Król Artur: Legenda Miecza” (2017), reż. Guy Ritchie

 (dystrybucja w Polsce: Galapagos Films)

UWAGA: tekst nie zawiera spoilerów, o ile nie uważa się za takie scen prezentowanych w trailerach i klipach promocyjnych.

Guy Ritchie, jak mało który twórca X muzy, potrafi odcisnąć na swoich dzieciach trwałe piętno autorskiego DNA. Kto spędził trochę czasu z jednym z nich, każde kolejne powinien rozpoznać bez zerkania w metrykę. W przypadku trójki najstarszych – brytyjskich – jest o to stosunkowo najłatwiej. To dzieci samotnie wychowane przez Guya, co już na starcie ukierunkowało ich życie. Porachunki, Przekręt i RockNRolla (roczniki 1998-2008) to posługujące się cockneyem uliczne łotrzyki. Brudne, bezwzględne, ale zarazem urocze, sympatyczne i szczerze zabawne. Tanie w utrzymaniu, a nawet skutecznie na siebie zarabiające. Cieszą się poważaniem środowiska. Można jeszcze wspomnieć o dziwnym, nierozumianym przez nikogo Revolverze. Ten jednak umarł śmiercią nagłą i tragiczną. Dziś pamiętają o nim tylko dwaj, może trzej najbliżsi kumple. Starsze dzieci, które Ritchie spłodził za wielką wodą, nowa żona powiła w latach 2009-2015. Jako kochająca i czuła, ale jednocześnie mocno dbająca o budżet domowy matka, Mrs. Hollywood zadbała o wychowanie i wykształcenie młodszej trójki, osłabiając lekko (na szczęście nie bardziej niż „trochę”) genotyp ojca. Akcent złagodniał, ADHD osłabło, a kolizje z prawem stały się incydentalne. Dwójka bliźniaczych Sherlocków i ich trochę młodszy brat z U.N.C.L.E otrzymali wspomniane – bardzo kosztowne – wykształcenie. O ile jednak bliźniaki zarabiają dziś solidne pieniądze, brat został – również ku mojemu zaskoczeniu - pierwszym bankrutem w rodzinie. Biografowie ojca do dziś szukają odpowiedzi na pytanie: Co nie zagrało? Im większe nakłady finansowe, im większa atencja ze strony matki (najstarsze dzieci swojej nawet nie poznały), tym gorzej – paradoksalnie – radziło sobie potomstwo. Czyżby DNA Guya Ritchiego nie było wystarczającym gwarantem sukcesu? A może materiał genetyczny z wiekiem zdegenerował. Czemu opowiadam tę historię? Otóż Anno Domini 2017 na świat przyszedł najmłodszy syn Guya i pani Hollywood: Artur (mój imiennik!), z domu Pendragon. Słyszałem z kilku źródeł, że od samego początku źle rokował, a przy porodzie nie dostał nawet połowy punktów w skali Apgar…

…dziś poznałem go osobiście. Dzięki uprzejmości Galapagos Films zawitał do mnie dwukrotnie. Za każdym razem na 126 minut. Pierwsze spotkanie było niezręczne i jakby płaskie, drugie wypadło naturalnie, w pełnym trójwymiarze. Oto moje wrażenia z filmu Król Artur: Legenda Miecza.

Film:

Pierwszy seans wprawił mnie w konfuzję. „Jakie to dziwne” – pomyślałem – „trochę trudno mi się w tym odnaleźć”. Mocno mnie to uczucie zaskoczyło, gdyż poprzednie filmy Ritchiego (z wyjątkiem wspomnianego we wstępie Revolver) wspominam jako – szukam najlepszego określenia – „z pazurem, jednocześnie lekkie i na swój unikalny sposób urocze”. Takie urwisy z oczami aniołków. Albo kota ze Shreka. Cechujące się, jakby powiedziała pewna znana mi starsza pani, daleko posuniętą dezynwolturą. Tym razem mamy przypadek trochę trudniejszy w odbiorze, momentami wręcz ciężkostrawny. W niektórych scenach doszukiwałbym się nawet inspiracji twórczością Nicolasa Refna, chociażby oniryczną Valhallą Rising z 2009. Guy użył bowiem innego przepisu, niż na przykład jego krajan Ridley Scott, który bazując na równie znanej (młodszej co prawda) angielskiej legendzie, stworzył film… historyczny. Bo czymże innym jest Robin Hood z 2010 roku? Ritchie tymczasem (podobnie jak wspomniany Refn, ale także Aronofsky w „nie-biblijnym” Noe z 2014 roku, czy Tarsem Singh w „luźno-greckim” Immortals, 2011) wydestylował z celtyckiego mitu jego najbardziej fantastyczne i niesamowite składniki, tworząc typowy film dark fantasy. „Lord of the Sword Noir”. Ok, trochę przesadzam. To znaczy z tym „typowym”, nie z „dark fantasy”. Co w nim zatem oryginalnego? Wspomniane we wstępie DNA Guya Ritchiego. Rozrzedzone wprawdzie metodą american way, ale wciąż nadające filmowi bardzo charakterystyczną formę. Rwany montaż, niekonwencjonalne ujęcia (świetna scena ucieczki z miasta), retrospekcje, głos zza kadru, zmienne tempo, dialogi, wschodnio-londyński akcent (najlepszy podczas cameo pewnego angielskiego piłkarza na emeryturze i jeśli myślicie w tym momencie o Vinnie Jonesie to… WRONG), doskonale współgrająca z akcją muzyka, czy liczne fucki. Coś pomiędzy ekstremalnymi pod tym względem Porachunkami i Przekrętem, a zdecydowanie bardziej cywilizowanym Kryptonimem U.N.C.L.E.

00800mpls-snapshot-000405-20171109-172846.jpg

I czegoś takiego zupełnie się nie spodziewałem. Nie żeby trailery oszukiwały – po prostu nie byłem na to gotowy. Podsumuję to słowami Artura, które wypowiada niby do pewnej czarodziejki, ale równie dobrze mógłby je skierować do szerokiej widowni (tej profesjonalnej również): „Powinnaś już pojąć, że ty i twoi przyjaciele chcecie, żebym był kimś, kim nie jestem”. Celne.

Przy drugim podejściu wyszło znacznie lepiej. Pomogły te same kwestie co w przypadku niedawnego spotkania z Dianą Prince. Odpowiednio skorygowane po pierwszym seansie podejście, które na spokojnie pozwoliło skupić się na opowiadanej historii (ta jest lekko pogmatwana, jednakowoż sama w sobie nie jest tutaj najważniejszym elementem widowiska) i obraz 3D, który słabemu CGI (poziom Seventh Son, 2014 i Warcrafta, 2016) nadaje bardziej kinowego i naturalnego, a mniej konsolowego feelingu.

Skoro o fabule mowa. Źle się dzieje w Brytanii. Magowie pod przywództwem niejakiego Mordreda prowadzą wojnę z niemagiczną resztą społeczeństwa (czyżby mugole?). Na ich drodze stoi ostatnia niezdobyta twierdza (i wcale nie chodzi o galijską wioskę) – Camelot. Jej władca Uther Pendragon, król całej krainy, wspierany mocą magicznego miecza Excalibura odpiera atak i szczęśliwie kończy konflikt. Jak się jednak okazuje, Mordred był zaledwie pionkiem w grze prowadzonej przez kogoś innego. Kogoś, kto z pomocą czarnej magii pragnie wymordować najbliższą rodzinę króla, przejąć miecz, koronę oraz władzę nad krajem, a może nawet całym światem. Niecny plan udaje się zrealizować połowicznie. Król z małżonką zostają wprawdzie zabici, ale małoletni następca tronu Artur Pendragon w iście mojżeszowy sposób unika podobnego losu. Excalibur natomiast dzięki swojej magii zostaje ukryty przed wzrokiem śmiertelników (ma w tym swój udział mityczna Pani Jeziora – i tu ciekawostka numer jeden: grana w filmie przez żonę reżysera; ciekawostka i zarazem wyzwanie numer dwa: kto pierwszy w komentarzu pod recenzją napisze, w jakiej roli na ekranie pojawia się sam Ritchie?). Jak się zapewne domyślacie, drogi zasiadającego od teraz na tronie królobójcy, osieroconego potomka Pendragonów oraz magicznego kawałka stali jeszcze się skrzyżują.

Wcześniej jednak zobaczymy w telegraficznym skrócie (świetnie zrealizowana sekwencja), jak potoczyły się losy tytułowego Artka (Charlie Hunnam). Co przeżył, gdzie mieszkał, w czyim towarzystwie, jak zarabiał na życie, co ukształtowało go jako człowieka. Nadmienię, że w tym właśnie momencie poczułem się jak w domu – filmowi bowiem najbliżej tutaj do wczesnych dokonań Ritchiego. Okazuje się, że zasady panujące na ulicach legendarnego Londinium nie różnią się tak bardzo od tych znanych z zaułków współczesnego Londynu. Policjanci mają niby inne uniformy i inna jest proporcja ran ciętych lub kłutych do szarpanych, ale cała reszta pozostaje bez zmian. Szara strefa, kradzieże, prostytucja, przemyt, haracze – wymieniać można bez końca. I kiedy zacząłem się z filmem oswajać (jak dobrze Cię znów widzieć Guy), widowisko ponownie podryfowało w stronę „dziwnego” dark fantasy, zapuszczając się na nawet głębsze niż w I akcie wody. Sam finał zaś to czysta orgietka efektów specjalnych, potworów rodem z Wiedźmina, demonów z klasycznego Diablo i innych mocy z dowolnej gry komputerowej rzeczonego gatunku. Praktycznie wszystkie starcia dobrych ze złymi pokazane są w efektownym „Zack Snyder’s 300-like slomotion” (jak ktoś nie lubi to będzie miał zgryzoty), a wszystko to przyprawione jest CUDOWNĄ, HIPNOTYZUJĄCĄ, FANTASTYCZNĄ i REWELACYJNĄ muzyką! Ba, nie ma w tym filmie nawet jednego słabego kawałka! O samym soundtracku więcej możecie przeczytać tutaj.

00800mpls-snapshot-000558-20171109-173005.jpg

Tak, finał jest głośny, wybuchowy i pod każdym względem epicki – jak na blockbuster z budżetem 175 milionów $ przystało (najdroższy film w karierze Ritchiego i największa wtopa zarazem). To kolejny zaskakujący element. Takim przytupem żadnego filmu ten reżyser jeszcze nie kończył.

Obsada? Charlie Hunnam jako tytułowy bohater jest solidny, jednak brakowało mi odrobiny szaleństwa. Popuszczenia cugli, pogłębienia postaci. To nie jest bohater, który zostaje naszym „znajomym” po zakończeniu filmu. Ot, solidna rola. Identycznie oceniam Juda Law w roli Vortigerna, wuja Artura, aczkolwiek powód wydaje się inny – scenariusz. Aktor wyciąga ile może z roli, która nie została napisana jako kluczowa (co w sumie powinno mieć miejsce – wystarczy wspomnieć dużo odważniej nakreśloną Ravennę w Królewnie Śnieżce i Łowcy, w wykonaniu Charlize Theron). Warto jeszcze wspomnieć doskonale znanego z Gry o Tron Aidana Gillena jako Billa o zabawnym pseudonimie, który jako jedyny z bohaterów drugoplanowych potrafi być charakterystyczny. Reszta postaci stanowi jednolite tło poprawnej przeciętności. Aha, jeśli ktoś czeka na występy Erica Bana jako Uthera, czy Annabelle Wallis jako Maggie (ja czekałem), to niech już przestanie. Ich role są epizodyczne. Chociaż w przypadku tego pierwszego coś tam wygospodarowano, a i dla fabuły ma kluczowe przecież znaczenie.

Z jakim filmem mamy zatem do czynienia? Jednym słowem? Ja nie znajduję innego niż „dziwnym”. Dziwnym, bo nie widziałem nigdy wcześniej podobnej mieszanki. Stylistyka dark fantasy (będę podkreślał znaczenie słowa „dark”), teledyskowy styl narracji i muzyka, która sama w sobie jest zlepkiem kilku gatunków (celtycka, klubowa, psychodeliczna) – wszystko to ze sobą współgra, ale nie każdy będzie na smak tak zaserwowanego dania gotowy. Ja nie byłem. Nie od początku. Film oceniam na mocne 4, gdyż dał mi unikalny mix dwóch lubianych przeze mnie elementów: wysokobudżetowego fantasy i teledyskowego stylu Guya Ritchiego. Gdyby nie wysoki próg wejścia (na szczęście za każdym razem niższy), przyciężkawy momentami klimat i słabiej niż zwykle u tego reżysera nakreślone postaci, byłoby wyżej. Z drugiej strony, jeśli liczycie na typowe „londyńskie” kino z metką Guya, ocena 4 może być nawet za wysoka. To Hollywood pełną gębą, chociaż gęba ta rzeczywiście używa mimiki sympatycznego Brytyjczyka.

4
Film

Obraz 2D:

Film rejestrowano cyfrowymi kamerami Arri Alexa w aspekcie 2.40:1. Przez wizjer zerkał John Mathieson. Pan, który zaczynał w latach 90-tych od teledysków (Nirvana, U2, Madonna), aby później wzbogacić swoje CV takimi gigantami kina kostiumowego, jak Gladiator czy Królestwo Niebieskie (oba w reżyserii mistrza gatunku Ridleya Scotta). Ostatnio filmował bardziej kameralnie, bo Logana z Jackmanem i The Man from U.N.C.L.E. Dorzućmy jeszcze pracę na grubym CGI przy 47 Roninach oraz X-Men Pierwszej Klasie i możemy być pewni, że gość papiery ma. Efekt? Bardziej widać rękę do teledysków i CGI niż do malowania świata, ale ogólny poziom jest zadowalający.

Film jest ciemny. Momentami bardzo. Kolory są wyprane w zwykłym proszku i nie pieszczą oczu (chociaż zanotowałem ciekawy przypadek w końcówce filmu, gdy drużyna prowadzi rozmowę przy powstającym stole – zwróćcie uwagę na nienaturalnie wyeksponowaną zieleń czapki Bedivera i niebieski na szacie Wet Sticka), ale to akurat ewidentnie spowodowane jest zamysłem artystycznym. Termin dark fantasy potraktowano zatem bardzo dosłownie.

00800mpls-snapshot-014722-20171109-174329.jpg

Transfer nie zachwyca, ale też nie rozczarowuje. Ot, dobra rzemieślnicza robota. Niestety, w wersji 2D bardzo doskwiera momentami żenująco słabe CGI. Widz nawet na chwilę nie da się oszukać, że aktorzy poruszają się w rzeczywistym świecie. Na pewno nie jest to poziom zeszłorocznej Księgi Dżungli. Jeszcze gorzej w moim odczuciu wypadają sceny w głównej sali Camelotu. Nie wiedzieć czemu, za każdym razem, gdy akcja filmu przenosi nas w to właśnie miejsce, obraz staje się rozmyty, kolory dziwnie zmapowane, a w tle wyskakują szumy, których nijak nie mogę uznać za filmowe ziarno.

Ocena poniżej oczekiwań.

00800mpls-snapshot-000053-20171109-172643.jpg 00800mpls-snapshot-000626-20171109-173242.jpg

00800mpls-snapshot-002110-20171109-173356.jpg 00800mpls-snapshot-004316-20171109-174203.jpg

4
Obraz

Obraz 3D:

Dużo lepiej wypadł seans 3D. I nawet nie dlatego, że znając już mroczny charakter filmu postanowiłem zamienić panel LCD na okulary projekcyjne Sony HMZ-T2P (dwa niezależne ekrany OLED, po jednym dla każdego oka i zapowiadany przez producenta efekt sali kinowej: 750” z odległości 20m). Od pierwszej sekundy (literalnie) wiedziałem już, że twórcy się przyłożyli. Jeszcze nigdy logo Warner Bros. (i trzy kolejne) nie zrobiły na mnie takiego wrażenia. Co zatem będzie się działo w trakcie samego filmu?

Jest bardzo, ale to bardzo dobrze. Tanie CGI już nie kłuje w oczy (zjawisko to opisałem szerzej w recenzji Wonder Woman 3D). Widoczki zachwycają głębią. Uśmiech na twarzy wywołują liczne upadki w głąb ekranu oraz przedmioty ciskane w stronę przeciwną. Owszem w ciemnych scenach perspektywa kurczy się w bardzo zauważalny sposób, ale kiedy pojawia się chociaż jedno niewielkie źródło światła (jak w scenie przesłuchania w pierwszej części filmu) wracamy do topowego, referencyjnego poziomu prezentacji 3D. I kiedy już się widz przyzwyczaja do efektownego, acz odtwórczego tańca kamieni, iskier, liści i drzazg, film serwuje jeszcze kilka dań specjalnych. W menu znajdą się wybuchające nad miastem strzały, parkour po dachach Londinium, ptaki Hitchcocka czy podwodne mizianki. A przecież jeszcze nawet nie doszliśmy do deseru. Preludium do niego jest scena walki na dziedzińcu szkoły kung-fu (miazga!), lecz.. właściwa słodycz wciąż przed nami. Zaufajcie mi. Będzie taki moment, gdy – to nie jest spoiler – jadowity wąż kąsa ludzką szyję. Kiedy go zobaczycie, zapnijcie pasy, złapcie się fotela i nie zamykajcie oczu do samego końca filmu. Kolejne sceny to POTWÓR 3D! Coś niesamowitego. Widzieliście scenę walki Artura z oddziałem Czarnych Nóg na zamku Camelot? Tę która wygląda jak morderczy taniec Leonidasa w 300 Zacka Snydera, z tym że bohater nie porusza się horyzontalnie, a w pełnej przestrzeni 360 stopni? Tak? W 2D? To nie widzieliście jej wcale! I nie przesadzam. W 3D jest TAK DOBRA, że oglądanie jej z „płaskiej” płyty wydaje się profanacją. Ocena?

6
Obraz 3D

Dźwięk:

Film obejrzałem dwa razy, za każdym razem wybierając najwyższy dostępny na nośniku standard kodowania, a te na obu płytach są inne. Podczas pierwszego seansu w odtwarzaczu kręciła się płyta z wersją 2D i oryginalną ścieżką dźwiękową w formacie Dolby Atmos, ograniczoną przez mój kilkuletni amplituner do jądra w postaci Dolby TrueHD 7.1. Niestety, kolejna kastracja spowodowana była liczbą głośników, więc finalnie doświadczyć mogłem jedynie systemu 5.1. Seans drugi to nocna prezentacja 3D z dźwiękiem w standardzie DTS-HD Master Audio 5.1, zatem już bez żadnych ograniczeń technicznych.

Ponieważ tylko pierwszy kontakt z filmem odbył się w warunkach pozwalających na ustawienie głośności zestawu w okolicach „kochani sąsiedzi, przepraszam za hałas”, to właśnie na nim opieram swoją analizę.

Głośniki mają dużo pracy, czego biorąc pod uwagę charakter (i budżet) filmu zapewne się domyślacie. Zauważalnie więcej wymaga się jednak od przedniej ściany. Tyły ożywają głównie podczas scen z użyciem magii, na przykład gdy aktywowany jest Excalibur God Mode. Mamy wtedy poczucie zasysania nas do swoistego limbo z perspektywy którego obserwujemy niesamowicie dopracowane pod kątem choreografii walki. Niemniej efektownie zachowują się „tyły” podczas scen z Panią Jeziora i rozmów z syrenami. Jednakże, jak już wcześniej wspomniałem – poszerzają one raczej scenę (immersja), niż ją tworzą.

Subwoofer gra mocniej, niż w większości produkcji (klikałem w dół), podczas gdy centralny zachowuje się zupełnie odwrotnie (klikałem w górę). Nie są to jednak wady i nie powinny wpływać na ocenę.

W recenzji filmu wspomniałem o [tutaj można wstawić dowolny pozytywny epitet] muzyce. Wyszła ona spod ręki Daniela Pembertona (The Man from U.N.C.L.E i kilka filmów Dannyego Boyla – a to już bardzo mocna rekomendacja) i dosłownie od pierwszej sceny, od pierwszego dźwięku ujęła mnie swoją mocą. Później także różnorodnością. W notatce nagryzmolonej w trakcie seansu, słowo „MUZA!” w zestawieniu z „WOW!” pojawiło się kilkanaście razy. Brawo! Dla lubiących porównania: miałem skojarzenia z pierwszym sezonem doskonałego Peaky Blinders. Miłośnicy Sicaro również powinni odnaleźć kilka analogii. O motywach celtyckich chyba nie muszę wspominać.

Podsumowując: bardzo solidne audio, które jednak – poza genialnym soundtrackiem - nie zapada na długo w pamięci.

Na obu płytach znajduje się również ścieżka z polskim lektorem (Paweł Bukrewicz) w systemie Dolby Digital 5.1.

5
Dźwięk

Dodatki:

Król Artur (2017) menu.jpg

Wydanie oferuje przeciętną porcję materiałów dodatkowych, zmieszczonych na płycie 2D. Wszystkie dostępne są w wysokiej rozdzielczości, z polskimi napisami i w aspekcie 1:78:1.

  • Arthur with Swagger (9:41) – Charlie Hunnam jako Artur.
  • Sword from the Stone (18:49) – Guy Ritchie oprowadzi nas po planie i opowie o procesie kreacji swojego dzieła.
  • Parry and Bleed (5:44) – jak ćwiczono ekipę w sztuce fechtunku.
  • Building on the Past (14:00) – jak stworzono średniowieczne Londinium (budowle i kostiumy).
  • Inside the Cut: The Action of King Arthur (6:08) – rzecz o choreografii walk i roli kaskaderów.
  • Camelot in 93 Days (10:23) – wyzwanie związane z niedostatkiem czasu na realizację filmu.
  • Legend of Excalibur (6:05) – jak stworzyć najsłynniejszy z mieczy.
  • Scenic Scotland (5:33) – lokacje w których kręcono film.
+3
Dodatki

Opis i prezentacja wydania:

Film dotarł do mnie w typowym plastikowym pudełku Elite, w równie standardowym niebieskim kolorze ze srebrnym logo Blu-ray w górnej części frontu. Opakowanie zawiera dwie płyty z filmem – osobno w wersji 2D i 3D – które różni tylko znaczek 3D. Grafika na płytach jest bardzo oszczędna i ogranicza się do stylizowanego graffiti. Okładka przedstawia twarze odtwórców dwóch głównych ról oraz polski tytuł z dopiskiem 3D. Niestety, aczkolwiek standardowo, wewnętrzna strona okładki nie uraczy nas żadnym urozmaiceniem. Na obu płytach znajdziemy polskie napisy.

krol_artur_cover.png krol_artur_cover_tyl.png

KAś.jpg

4
Opakowanie

Specyfikacja wydania

Dystrybucja

Galapagos

Data wydania

25.10.2017

Opakowanie

Amaray

Czas trwania [min.]

126

Liczba nośników

2

Obraz

Aspect Ratio: 16:9 - 2.40:1

Dźwięk oryginalny

Dolby Atmos - płyta 2D i DTS-HD Master Audio 5.1 - płyta 3D angielski

Polska wersja

Dolby Digital 5.1 (lektor) i napisy

Podsumowanie:

Moje spotkanie z Królem Arturem oceniam jako bardzo udane, chociaż być może nie wskazuje na to wystawiona dosyć przeciętna ocena. Dlaczego więc nie 5 lub nawet 6 punktów? Ponieważ dla ocen punktowych należy przyjmować – a przynajmniej usiłować – jak najbardziej uniwersalną skalę. Chociaż jest to karkołomne zadanie, nie należy o tym podczas recenzowania zapominać. Gdybym natomiast miał ocenić przyjemność, jaką dał mojej skromnej osobie seans, bez wahania dodałbym jedno oczko. Za odwagę i konsekwencję w podejściu do zdawać by się mogło wyeksploatowanych przez kino legend arturiańskich. Młody Pendragon jako heros dark fantasy bez absolutnie żadnych ambicji nawiązania do realiów historycznych? Super! Do tego DNA Guya Ritchiego, muzyka i wysokobudżetowa oprawa AV. Z drugiej strony mamy niestety do czynienia z trochę pozostawionymi na drugim planie bohaterami. W dwóch słowach: piękny teledysk. Fanom polecam szczególnie.

4
Film
4
Obraz
6
Obraz 3D
5
Dźwięk
+3
Dodatki
4
Opakowanie
4
Średnia

Gdzie kupić wydanie Blu-ray 3D filmu „Król Artur: Legenda Miecza”?

Film do recenzji otrzymaliśmy dzięki uprzejmości firmy Galapagos.

źródło: Galapagos / Warner Bros.