NOSTALGICZNA NIEDZIELA #79: Kolumb odkrywca

Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, często pomijane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. W tym tygodniu sięgamy po zapomnianą nieco produkcję historyczną z 1992 roku, pod tytułemKolumb Odkrywca.

Niejednokrotnie w dziejach kina zdarzało się tak, że w niemal jednocześnie powstawały dwa filmy o zbliżonej, czy wręcz tej samej tematyce – kilka przykładów takich sytuacji pochodzi z lat 90. kiedy to w krótkim odstępie czasu dostaliśmy dwa filmy, których bohaterem był Wyatt Earp (Tombstone z 1993 roku i Wyatt Earp z 1994), a kilka lat później dwie produkcje z zagrażającym Ziemi meteorytem w roli głównej (Armageddon i Dzień Zagłady z 1998 roku). W tego typu sytuacjach mam zazwyczaj swego faworyta, do którego wracam, podczas gdy do drugiego filmu wracać nie mam ochoty. We wspomnianych wyżej przypadkach zdecydowanymi zwycięzcami okazały się „Tombstone” i „Armageddon” (co zresztą pokrywa się z wynikiem tych filmowych pojedynków w box office). Obydwa te filmy zajmują należne im miejsce na mojej półce, do obu często wracam, podczas gdy DVD z „Wyattem Earpem” dawno skończyło na allegro, a „Dzień Zagłady” do kolekcji nigdy nie trafił. Zdarzyła się jednak sytuacja tego typu, w przypadku której wybór okazał się nie być taki prosty. Jeden z filmów, powszechnie uważany za lepszy, znalazł uznanie również w moich oczach, jednak przewaga sentymentu znalazła się po stronie drugiego. Tym sposobem na półce znalazły się obydwa, a dzisiejszy odcinek naszego cyklu poświęcony zostanie temu mniej znanemu (choć nie obejdzie się bez porównań do jego bardziej popularnego konkurenta).

W 1992 roku obchodziliśmy okrągłą, 500. rocznicę odkrycia Ameryki przez genueńskiego żeglarza, Krzysztofa Kolumba. Filmowcy uznali to za dobrą okazję, do przedstawienia jego losów na ekranach kin. Ridley Scott wyreżyserował film z Gerardem Depardieu w roli głównej dla Paramountu, podczas gdy John Glen (W obliczu śmierci”, „Licencja na zabijanie) stanął za sterami konkurencyjnej produkcji Alexandra i Ilya Salkindów, której dystrybucją miał się zająć Warner. Zaledwie trzy dni przed rozpoczęciem zdjęćKolumb Odkrywca, stracił odtwórcę roli głównej w osobie Timothy’ego Daltona. Jego miejsce zajął mało znany francuski aktor Georges Corraface. Obsadę zasiliły jednak inne, znacznie słynniejsze nazwiska takie jak Marlon Brando jako inkwizytor Torquemada czy Tom Selleck jako król Ferdynand V (kreacja powszechnie krytykowana, choć sam nie wiem, za co), który miał później przyznać, że przyjął rolę tylko dlatego, by pracować z Brando. W roli królowej Izabeli zobaczyliśmy Rachel Ward, a na drugim planie pojawili się także Catherine Zeta-Jones, Robert Davi i Benicio Del Toro oraz dobrze znani fanom seriali Robin z Sherwood i Rycerze z Covington Oliver Cotton i Nigel Terry. Film od samego początku trapiły zawirowania związane z obsadą i osobą reżysera – Glen zastąpił na tym stanowisku George’a Pana Cosmatosa. Wcześniej Ridley Scott odmówił ponoć reżyserowania filmu tylko po to, by wkrótce potem podjąć się pracy przy konkurencyjnej produkcji. Gdy zaś rozpoczęto zdjęcia, Brando nie stawił się w wyznaczonym terminie na planie, co omal nie skończyło się zastąpieniem go przez Michaela Gotharda. W końcu jednak przezwyciężono trudności, a sam film doczekał się kinowej premiery i… spoczął na mieliźnie Box-office’u niczym „Santa Maria” u wybrzeży Hispanioli, zarabiając niespełna 1/5 45-milionowego budżetu. Cóż, bywa i tak.

O fabule nie ma się co rozpisywać. Jak się powinien domyślić każdy, kto uważał w szkole na lekcjach historii, zobaczymy w filmie starania Kolumba o fundusze, ludzi i statki niezbędne do zorganizowania wyprawy mającej na celu odkrycie nowej drogi morskiej do Indii. Następnie, gdy ten cel zostanie już zrealizowany, przyjdzie nam śledzić losy pierwszej wyprawy Genueńczyka zakończonej odkryciem, którego wagi nikt z uczestników nie był wówczas świadom. Skoro więc historię znamy, czy film Glena jest nas w stanie czymś zaskoczyć? Istnieje taka możliwość, bowiem reżyser Bondów z Moore’em i Daltonem, również i Kolumba potraktował w pewnym stopniu jak bohatera produkcji przygodowej i rozrywkowej zarazem. Poznajemy więc naszego bohatera, gdy daje solidnego łupnia próbującym go obrabować bandytom – nie do końca tego spodziewałbym się po filmie biograficznym poświęconym akurat tej postaci, ale szczerze mówiąc, nigdy nie stanowiło to dla mnie problemu. Można by wręcz zaryzykować stwierdzenie, że jest to całkiem skuteczny sposób na zainteresowanie widza bohaterem. Potem przez jakiś czas Kolumb będzie oczywiście głównie rozmawiał i przekonywał wszystkich wokół do swojej szalonej idei, w międzyczasie romansując z Beatriz de Araną (Catherine Zeta-Jones), by następnie wyruszyć w podróż przez ocean. A więc zasadniczo wszystko się zgadza. No, może prócz intrygi dorobionej do drugiego aktu, kiedy to w trakcie słynnej podróży brużdżą Kolumbowi portugalscy sabotażyści i wichrzyciele, co niemal kończy się egzekucją dzielnego Krzysztofa na pokładzie karaweli. Nic to – do brzegów Bahamów oczywiście dociera – tam jednak możemy odnieść wrażenie, że ktoś spośród osób decyzyjnych (i dysponujących gotówką), wypowiedział słowa w stylu: „Panowie, kończcie flaszkę i do domu”.

W tym miejscu wypadałoby się na chwilę zatrzymać i rzucić okiem na wspomnianą konkurencyjną produkcję znaną polskim widzom pod tytułem1492 – wyprawa do raju. Rozłożenie akcentów w obu filmach wyraźnie się różni – film Scotta jest zainteresowany dalszymi losami bohatera już po dokonanym przezeń odkryciu – na wybrzeżu Nowego Świata lądujemy w połowie filmu i druga przedstawia nam następstwa podróży Genueńczyka. Tymczasem Odkrywca poświęca tyle uwagi samej podróży, jak również życiu Kolumba przed nią, że na to, co następuje później, zostaje już naprawdę niewiele czasu. Zobaczymy co prawda egzotyczną plażę, tubylców z uroczą córką wodza na czele (sam wódz też na chwilę się pojawia – w tej roli znany z serialu Renegat Branscombe Richmond), zostanie zasygnalizowane kilka problemów (jak choćby kwestia złota, którego szukali Kolumb i Pinzon), ale tak naprawdę z chwilą, gdy nasz bohater postawi stopę na brzegu Nowego Świata, film zmierza już ku końcowi i nie ma co liczyć na rozwinięcie tych wątków. Co więcej, choć zobaczymy również i negatywne skutki działań Kolumba i jego załogi względem miejscowej ludności, a sam Krzysztof w pewnym momencie zacznie się robić jakby mniej sympatyczny, to już chwilę później wszystko to zostaje przez twórców zapomniane. W finale widzimy Kolumba-triumfatora, tytułowego odkrywcę, brakuje tylko kawałka T.Love „Jest Super” na napisach końcowych, a trzeba przyznać, że wpasowałby się tam całkiem zgrabnie. Kontrast z zakończeniem „Wyprawy do raju” doprawdy uderzający.

W zakresie sumiennej prezentacji kariery Kolumba i następstw jego odkryć Kolumb Odkrywca zawodzi, szczególnie gdy go zestawić z konkurencją. Mimo to znajduję w nim szereg zalet, które sprawiają, że wciąż chętnie doń wracam. Po pierwsze – sam Kolumb-Corraface, w swym niemal awanturniczym charakterze jakże odmienny od Kolumba-Depardieu, daje się lubić i sprawia, że mam ochotę mu kibicować (poza końcówką), inne znane twarze w obsadzie także działają tu zdecydowanie na plus. Po drugie – sam przygodowy charakter filmu do pewnego momentu sprawdza się całkiem dobrze. Po trzecie – muzyka. Każdy zapewne kojarzy ścieżkę Vangelisa stworzoną na potrzeby filmu Scotta, dla mnie jednak na tym polu wygrywa „Odkrywca”. Muzyka Cliffa Eidelmana (Star Trek VI”) współgra z obrazem znakomicie, podkreśla ducha epoki (również za sprawą elementów muzyki sakralnej) i jest tu z pewnością bardziej adekwatna. I w końcu po czwarte – co tu dużo gadać, mamy tu bezdyskusyjnie ładniejsze Indianki.

Przygodowa wersja Kolumba poniosła klęskę w kinach i jest powszechnie mieszana z błotem, ja jednak wciąż ją polecam jako ciekawą alternatywę dla Wyprawy do raju. Fakt, że w pewnych aspektach mocno niedomagającą, ale wciąż interesującą. Warto przekonać się samemu.

W Polsce wydano film na VHS i następnie DVD – w obu przypadkach film przeczytał Tomasz Knapik, jednak wydania DVD od Epelpolu w żadnym wypadku nie mogę polecić. Po pierwsze – choć na okładce figuruje informacja o oryginalnej, angielskiej ścieżce audio, to po jej włączeniu usłyszymy… ciszę. Po drugie – obraz nie dość, że przycięty z 2:35:1 do 1.78:1 to jeszcze fatalnej jakości. Najlepszą znaną mi alternatywą jest niemieckie wydanie Blu-ray, które oferuje przyzwoitą jakość obrazu w oryginalnym formacie, choć niektórych zapewne zniechęci obraz w 1080i i dźwięk w stereo.

Dodatkowe informacje jak również porównanie screenshotów DVD i blu-ray znaleźć można w temacie na forum - Kolumb odkrywca.

źródło: zj. Warner Bros.