10. Festiwal Muzyki Filmowej w Krakowie - relacja

10. Festiwal Muzyki Filmowej w Krakowie już za nami. W ciągu pięciu dni, w czasie których miałem przyjemność być na tej wielkiej imprezie, miało miejsce wiele niezapomnianych koncertów, wydarzeń towarzyszących, licznych spotkań z największymi gwiazdami tego gatunku muzycznego oraz rozmów z innymi fanami, nierzadko trwających do późnych godzin nocnych. Zapraszam więc Was do zapoznania się z relacją z jubileuszowego FMF-u.

Dzień 1. – 17.05.2017 (środa)

Po przyjeździe do grodu Kraka i odebraniu w biurze prasowym, mieszczącym się w Centrum Festiwalowym w Pałacu Krzysztofory, akredytacji dziennikarskiej, umożliwiającej wstęp na najważniejsze wydarzenia Festiwalu, oraz gadżetów związanych z FMF-m (m. in. czarnej płóciennej torby), udałem się do Centrum Kongresowego ICE, w którym o godz. 20:00 miał rozpocząć się koncert monograficzny, poświęcony twórczości Abla Korzeniowskiego. Wypełniona niemal po brzegi Sala Audytoryjna, mogąca pomieścić blisko 2 000 widzów, zachowująca także kameralny charakter, środowego wieczoru była świadkiem pierwszego tego typu wydarzenia w karierze urodzonego w Krakowie kompozytora i naszego rodaka, a od dekady pracującego z wielkim powodzeniem w Hollywood. Uroczystość zapowiedziała i poprowadziła Magdalena Miśka-Jackowska ze stacji RMF Classic, jednego z głównych organizatorów FMF-u. Za pulpitem dyrygenckim zaś stanął sam artysta, który mimo olbrzymiej tremy, przewodził Orkiestrze Akademii Beethovenowskiej oraz solistom, dając blisko 2,5 godzinny koncert. Podzielono go na dwie części. W pierwszej publiczność usłyszała bogaty zestaw utworów z serialu stacji Showtime – „Penny Dreadful”, następnie urzekające lekkością kompozycje z nowej wersji „Romea i Julii”. Druga część natomiast rozpoczęła się – ku największym aplauzie widowni – muzyką ze „Zwierząt nocy” Toma Forda, a w dalszej części uraczono nas fragmentami nominowanych do Złotych Globów score’ów z „Samotnego mężczyzny” i „W.E. Królewski romans” Madonny. Jako ostatnia, została zaprezentowana ilustracja z filmu „Escape from Tomorrow” w reżyserii Randy’ego Moore’a (także obecnego na tym koncercie), a na bis ponownie zabrzmiały dźwięki z „Penny Dreadful”. Były owacje na stojąco (trwające pięć minut, albo i dłużej), łzy wzruszenia i wyrazy podziękowania ze strony Abla Korzeniowskiego. Warto wspomnieć, że wszystkie ścieżki dźwiękowe były ilustrowane fragmentami filmów, z których to pochodziły, a dodając do tego jeszcze żywą orkiestrę, całość robiła niesamowite wrażenie. Nie można było sobie wyobrazić lepszej inauguracji jubileuszowego Festiwalu.

Dzień 2. – 18.05.2017 (czwartek)

Drugi dzień Festiwalu upłynął pod znakiem twórczości Klausa Doldingera, niemieckiego kompozytora, który najbardziej jest znany kinomanom ze współpracy Wolfgangiem Petersenem przy dwóch jego wystawnych produkcjach, zrealizowanych w latach osiemdziesiątych XX wieku w ówczesnym RFN: „Okręt” i „Niekończąca się opowieść”. I to właśnie ten drugi film mieliśmy okazję zobaczyć z muzyką wykonaną na żywo. Najpierw jednak w godzinach popołudniowych, w Pałacu Krzysztofory, odbyło się godzinne spotkanie artysty z publicznością. Obecny był także na nim francuski twórca muzyki filmowej, Jean-Michel Bernard, mający na koncie kompozycje m. in. do obrazów Michela Gondry. Z racji zamiłowania obu artystów do jazzu, główny nacisk ze strony prowadzącego rozmowę, został położony na tenże gatunek i rolę, jaką może pełnić on w filmie, a mając w pamięci niedawny i olbrzymi sukces „La La Land”, kierunek ten okazał się być całkiem słuszny. Muzycy odsłonili kulisy pracy z reżyserami: Doldinger wspominał o jego zawodowej relacji z Petersenem, a Bernard z Gondrym. Nie mogło zabraknąć pytania o główny punkt wieczoru, czyli „Neverending Story”. Okazało się, że pomysł na zatrudnienie Giorgio Morodera i napisanie przez niego tytułowej piosenki, wyszedł od amerykańskich producentów, którzy uzależnili swój dalszy wkład finansowy w produkcję od postawienia takiego warunku. Na koniec spotkania panowie zagrali zaimprowizowany utwór: Klaus na saksofonie, a Jean-Michel akompaniował na fortepianie. Po zakończeniu sesji zaś, można było zdobyć autografy kompozytorów. Mnie udało się uzyskać podpis Doldingera na soundtracku do „Das Boot”.

No i najważniejsze wydarzenie dnia, czyli pokaz w Centrum Kongresowym ICE filmu fantasy „Niekończąca się opowieść”, którego specjalnym gościem był sam kompozytor. Widzowie obejrzeli oryginalną, pięknie odrestaurowaną w 2012 roku, 101-minutową wersję (jak na razie ukazała się ona na Blu-ray jedynie w Japonii i – co zrozumiałe – w Niemczech), dłuższą od międzynarodowej o około 7 minut. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, iż symultanicznej projekcji towarzyszyła muzyka według pierwotnej koncepcji Klausa Doldingera, bez jakichkolwiek, późniejszych ingerencji ze strony koproducentów zza Oceanu. Nie było więc piosenki Limahla, za to świetnie wykonana partytura, którego to zadania podjęła się Sinfonietta Cracovia i Cracow Singers pod batutą Christiana Schumanna. Tym bardziej należy docenić rangę tego koncertu, a nadmienić można, że była to światowa premiera. W trakcie napisów końcowych na scenę wkroczył kompozytor i wykonał trwającą długie minuty partię na saksofonie, czym zjednał sobie jeszcze bardziej festiwalową publiczność, która nagrodziła jego i wszystkich muzyków burzą oklasków.

Dzień 3. – 19.05.2017 (piątek)

Osoby zawiedzione brakiem superprzeboju „Neverending Story” podczas czwartkowego koncertu, miały okazję usłyszeć piosenkę autorstwa Giorgio Morodera późnym wieczorem, kiedy to odbyła się plenerowa impreza z udziałem trzykrotnego laureata Oscara, „Dance2Cinema”. Jednak po kolei: wpierw o godzinie 16:15 w Centrum Festiwalowym przy ulicy Szczepańskiej 2, na godzinnym spotkaniu z autorem muzyki do „Midnight Express” Alana Parkera, poznaliśmy kilka ciekawostek z długiej i owocnej, trwającej niemal pięć dziesięcioleci (!), kariery artysty. Była mowa o oscarowej ścieżce z 1978 roku i współpracy z reżyserem (praca nad demo zajęła mu ok. 2 tygodnie, zanim wysłał je do zatwierdzenia) i o „Neverending Story” (żal mu było ingerować w kompozycję Doldingera). To właśnie on polecił producentowi „Gliniarza z Beverly Hills”, Jerry’emu Bruckheimerowi, swego kolegę po fachu, Harolda Faltermeyera, ponieważ sam zajęty był innymi projektami i nie miał czasu na komedię z 1984 roku. A skoro jesteśmy przy filmowcu, odpowiedzialnym m. in. za cykl „Piratów z Karaibów” – zwrócił się on do Giorgio, dla którego w 1983 roku napisał do „Flashdance” Adriana Lyne’a oscarowy hit, „Flashdance… What a Feeling”, czy przypadkiem nie napisałby piosenki do „Top Gun”. Tym kawałkiem był „Danger Zone”, a ostatecznie skończyło się aż na trzech, w tym „Take My Breath Away” (trzeci Oscar). Reszta jest już historią. Giorgio Moroder opowiedział także o zawirowaniach wokół „Człowieka z blizną” Briana De Palmy, który do tej pory nie doczekał się oficjalnego wydania score’u, a jedynie albumu z piosenkami i trzema instrumentalnymi utworami. Bardzo złe przyjęcie filmu przez ówczesną publikę (dziś aż trudno uwierzyć, że jako jeden z argumentów podawała ona, że w filmie pada zbyt dużo przekleństw na „f”), spowodowało, że w pewnym momencie wytwórnia Universal rozważała pomysł zastąpienia kompozycji Morodera rapem, wtedy kojarzonym głównie z czarną społecznością (której film bardzo się spodobał), na co reżyser się nie zgodził, za co muzyk jest mu niezmiernie wdzięczny.

Tradycyjnie po sesji pytań z kompozytorem, zainteresowani mogli przedłożyć do podpisu okładki płyt z kompozycjami Giovanniego (bo tak brzmi prawdziwe imię głównej gwiazdy 3. dnia Festiwalu). Z racji popularności i przystępnej ceny (ok. 20-25 zł) wśród fanów (w tym autora niniejszej relacji) królował przebojowy soundtrack z „Top Gun”. Osobiście cieszę się z tego, że w tym dniu udało mi się kupić za niewielkie pieniądze (11,50 zł) winylowy singiel „Niekończąca się opowieść”, zawierający tytułową piosenkę w wykonaniu Limahla, na którym także zdobyłem autograf Giorgio Morodera.

Na godzinę 22:00 organizatorzy dla krakowian przygotowali dyskotekę przed Galerią Krakowską, z widokiem na główny budynek Dworca PKP. Jako support wystąpiła Maria Sadowska, piosenkarka i reżyserka (ostatnio „Sztuka kochania”), próbująca swoim występem w roli DJ rozgrzać zgromadzoną na placu liczną publiczność. Jednak i tak wszyscy czekali na Giorgio. Artysta pojawił się za konsoletą ok. 23:30 i od razu porwał przygotowanym przez siebie repertuarem niemal wszystkich uczestników imprezy. Widowiskowy show, wzbogacony o barwną grę świateł, zakończył się grubo po pierwszej w nocy. W trakcie jego trwania bawiono się i tańczono przy dźwiękach największych przebojów, odpowiednio zremiksowanych na potrzeby widowiska, aczkolwiek nie na tyle, by zatracona została linia melodyczna oryginałów. Zaprezentowany przez twórcę zestaw w rytmie disco, składał się z ponad 40 utworów, a 25 z nich pochodziło ze ścieżek dźwiękowych filmów, m. in. takich jak „Midnight Express”, „Człowiek z blizną”, „Flashdance”, „Niekończąca się opowieść” i „Top Gun”. Trudno było chociażby nie tupać nóżką i stać obok, podpierając przysłowiową ścianę, kiedy z potężnych głośników sączyły się tak znane kawałki. Sam Giorgio Moroder był bardzo kontaktowy i żywiołowy, aż nie chce się wierzyć, że ma już 77 lat! Wielkie brawa dla artysty, a i dla publiczności należy się pochwała za kulturalną zabawę.

Dzień 4. – 20.05.2017 (sobota)

Służba nie drużba – po nocnych szaleństwach przy muzyce Giorgio Morodera, trzeba było się stawić na przedpołudniowym spotkaniu z Ablem Korzeniowskim, tym razem w Akademii Muzycznej przy ulicy Świętego Tomasza. Poprowadził je znany krytyk filmowy, Łukasz Maciejewski. Jak zwykle, nienagannie ubrany w gustowny garnitur kompozytor, na przemian odpowiadał na pytania dziennikarza i zgromadzonej widowni, która szczelnie wypełniła Salę Kameralną w budynku. Artysta mówił o współpracy z Jerzym Stuhrem, lakonicznie podsumował też jego zawodową relację z Madonną. Najwięcej czasu zajęły opowieści dotyczące procesu twórczego nad serialem „Penny Dreadful” i oczywiście filmami Toma Forda. Sesja minęła bardzo szybko, zewsząd dało się słyszeć odgłosy niezadowolenia z powodu jej zakończenia, głównie ze strony żeńskiej części audytorium. Zostało jeszcze tylko zdobycie autografów (na soundtrackach „Romeo i Julia” i „Zwierzęta nocy) oraz pamiątkowe zdjęcie z kompozytorem i można ruszać na kolejne Q&A.

A było to trwające ponad godzinę spotkanie (w Pałacu Krzysztofory) z nie byle kim, bo z samym Howardem Shorem. Ze względu na niedawną śmierć Jonathana Demme’a, prowadzący rozmowę, Daniel Carlin, rozpoczął dyskusję od „Milczenia owiec” – obrazu, dzięki któremu większość kinomanów po raz pierwszy usłyszało nazwisko honorowego gościa Festiwalu. Na początek puszczono scenę otwierającą film, gdzie można w pełnej krasie wysłuchać utworu „Main Title”, a następnie artysta opowiadał o wyzwaniach nad pisaniem partytury i pracy z reżyserem. Czego się dowiedzieliśmy? Howard Shore ma bardzo logiczne, wręcz analityczne, podejście do komponowania. Wpierw stara się uchwycić ideę filmu (bez jego oglądania), by nadać wstępnemu szkicowi odpowiedni charakter (tempo, harmonia, kontrapunkty), a pomocne są w tym właśnie liczne rozmowy, w tym przypadku z twórcą „Filadelfii”. Jego celem jest opowiadanie za pomocą kompozycji, przekazywanie informacji widzowi i słuchaczowi z punktu widzenia danej postaci (tutaj: Clarice Starling, granej przez Jodie Foster). Drugim fragmentem, który poddano analizie, była scena pierwszego wejścia agentki FBI do celi Lectera. Muszę przyznać, że pomimo oglądania tych sekwencji przy dziennym świetle, to nadal wywierają one niesamowite wrażenie, momentami aż ciarki przechodzą po plecach. Wielka w tym zasługa muzyki właśnie, bez niej zapewne słynny thriller straciłby może z połowę swej mocy i niepokoju, który wzbudza w oglądającym. Tutaj ciekawostka: score był gotowy już w sierpniu 1990, bowiem pierwotna premiera zaplanowana była na jesień tego samego roku, jednak wytwórnia Orion zdecydowała się na wprowadzenie gotowego filmu w lutym 1991. Od momentu ukończenia kompozycji do chwili wypuszczenia „Milczenia owiec” (czyli przez okres ok. 6 miesięcy), nie były wprowadzane żadne poprawki, co dziś zdarza się niezmiernie rzadko.

Dalej poznaliśmy kulisy pracy nad muzyką do obrazu „Hugo i jego wynalazek” Martina Scorsese, za który Howard Shore zdobył nominację do Oscara. Tu także podparto się dwoma fragmentami filmu: długą sekwencją otwierająca oraz tą, gdzie młodzi bohaterowie oglądają po raz pierwszy „Podróż na Księżyc” Meliesa. W przypadku tego drugiego, według wskazówek reżysera, muzyka miała być tak napisana i dobrana, by idealnie pasowała zarówno do jego filmu, jak i do dzieła z początku XX wieku, a przy tym musiała przekazywać emocje i zachwyt oglądających go postaci, aby w końcowym efekcie to samo stało się udziałem współczesnego widza „Hugo”.

Czas spotkania nieubłaganie dobiegał końca, a przecież została jeszcze do omówienia, choć w minimalnym stopniu, muzyka z „Władcy Pierścieni”. Tutaj raczej żadnych rewelacji nie było, kompozycja ta została już przez te wszystkie lata dogłębnie opisana, a fani i tak już wiedzą o niej niemal wszystko, na przykład z dodatków do rozszerzonych wydań DVD/Blu-ray czy z wyczerpujących temat, szczegółowych analiz Douga Adamsa z kompletnych wydań muzyki do wszystkich części. W skrócie więc: Peter Jackson zadzwonił do Howarda Shore’a z propozycją skomponowania muzyki, ten poleciał do Nowej Zelandii, gdzie zachwycił się szkicami koncepcyjnymi Alana Lee i Johna Howe’a – był to znak, by przyjął ofertę i pierwszy bodziec do pracy. Partyturę pisał w Nowym Jorku; krąży też plotka, że na muzykę z trylogii „Władca Pierścieni” wydano najwięcej pieniędzy spośród wszystkich hollywoodzkich filmów. Praca nad każdym ze score’ów zajęła mu około rok, do tego należy doliczyć jeszcze 3 miesiące na wersje rozszerzone. W umowie z Warnerem (właścicielem New Line Ciemna – wytwórni, która wyprodukowała cykl)  miał zapis, że powinien tworzyć około 8 minut muzyki dziennie. Po spotkaniu fani (a była ich cała sala) oblegli kompozytora, z nadzieją na uzyskanie autografu. Mi się udało zdobyć parafkę na „Drużynie Pierścienia”, a krótko po tym pojawiła się informacja, że Maestro będzie podpisywał płyty następnego dnia. Wszyscy odetchnęli z ulgą.

Wieczorem natomiast odbyła się w TAURON Arenie (hali mogącej pomieścić ponad 20 000 widzów), trwająca blisko 4 godziny, uroczysta Gala, zatytułowana „All is Film Music”. Poprowadziła ją tradycyjnie Magdalena Miśka-Jackowska. Co mogliśmy usłyszeć i zobaczyć podczas jubileuszowego koncertu? Ze spraw organizacyjnych warto wspomnieć, że Howard Shore odebrał Nagrodę imienia Wojciecha Kilara, którą to przyznają razem prezydenci Katowic i Krakowa. Zaś Roberta Townsona, założyciela wytwórni płytowej Varese Sarabande (wydającej soundtracki), uhonorowano tytułem Ambasadora Festiwalu Muzyki Filmowej. Nagrodę FMF Young Talent Award tym razem wręczono polskiemu muzykowi, Pawłowi Górniakowi, który pokonał 120 konkurentów, komponując suitę do fragmentu serialu „The Emerald City” (ją też wykonano w czasie Gali).

Przejdźmy jednak do samej muzyki, którą w tym roku wykonała Orkiestra Akademii Beethovenowskiej, Chór Pro Musica Mundi oraz Chór Chłopięcy Filharmonii Krakowskiej, pod czujnym okiem Diego Navarro, hiszpańskiego kompozytora i dyrygenta. Na olbrzymim ekranie były wyświetlane fragmenty filmów, które towarzyszyły w danym momencie granym i pochodzącym z nich utworom.

Łącznikiem spajającym początek i koniec Gali, były trzy potężne suity z wszystkich części „Władcy Pierścieni”: najpierw zabrzmiały dźwięki z „Drużyny Pierścienia”, a w finale z „Dwóch wież” i „Powrotu króla”. Rozrzut tematyczny zaprezentowanego repertuaru był dość spory, można nawet pokusić się o stwierdzenie, że cały koncert składał się z utworów, określanych mianem „the best of” muzyki filmowej, tej klasycznej już, jak i najnowszej. Zagrano więc dwa tematy z Gwiezdnych wojen”: „Imperial March” i romantyczny w duchu, poświęcony pamięci zmarłej w grudniu 2016 roku Carrie Fisher, „Princess Leia’s Theme” z flecistką Sarą Andon na pierwszym planie. Artystka ta wystąpiła raz jeszcze z premierowym wykonaniem magicznej muzyki Alana Menkena z aktorskiej wersji „Pięknej i bestii”. Podobały się także tematy z oscarowej kompozycji Jana A.P. Kaczmarka – „Marzyciela” i jego wcześniejszej o dwa lata pracy – „Niewiernej”. Nie zabrakło także kompozycji Abla Korzeniowskiego, a były to mroczne i na wskroś Kilarowskie motywy z „Penny Dreadful”. Pierwszą część koncertu zwieńczył występ Briana Tylera. Tryskający energią muzyk sam stanął za dyrygenckim pulpitem, przewodnicząc orkiestrze, która wykonała zestaw dynamicznych utworów z następujących filmów: „Szybcy i wściekli 8”, „Thor: Mroczny świat” (ten wypadł chyba najlepiej ze wszystkich), nowa „Mumia” z Tomem Cruisem („Ahmet Theme”), „Wojownicze Żółwie Ninja” i „Power Rangers” oraz z gry komputerowej „Assassin’s Creed IV: The Black Flag”.

Dalej usłyszeliśmy premierową suitę z „La La Land”, chociaż po Gali tu i ówdzie dało się słyszeć głosy niezadowolenia z powodu braku chóru (a ten był do dyspozycji). Na pewno większym wyzwaniem dla zgromadzonej widowni było obcowanie z muzyką do polskich dzieł: „Belfra” Atanasa Valkova i „Sług Bożych” Macieja Zielińskiego, które charakteryzują się nowoczesnym, często eksperymentalnym brzmieniem. W opinii wielu, jednym z najlepszych punktów programu okazała się obszerna suita Seana Callery’ego z serialu „Homeland”. Na scenie pojawiły się także polskie wokalistki: Edyta Górniak i Natasza Urbańska. Pierwsza z nich próbowała stanąć w szranki z Beyonce i jej wykonaniem piosenki „Listen” z musicalu „Dreamgirls”, druga zaś zmierzyła się z utworem „The Hanging Tree” z produkcji „Igrzyska śmierci: Kosogłos, część 1”. Jej autorem jest James Newton Howard, który pozdrowił festiwalową publiczność za pośrednictwem nagrania wideo, a także zaprosił na swoje koncerty w listopadzie tego roku. Na olbrzymim ekranie pojawił się również Hans Zimmer, zapowiadając znany już prawie wszystkim kawałek „Time” z „Incepcji”. Na gitarze zagrał Aleksander Milwiw-Baron z zespołu Afromental, towarzyszący Niemcowi podczas jego występów w naszym kraju.

Eklektyzm Gali nie każdemu przypadł do gustu, jednakże zdecydowana większość była zadowolona z finalnego efektu, stwierdzając, że było to jedno z najlepszych tego typu wydarzeń w 10-letniej historii Festiwalu.

Dzień 5. – 21.05.2017 (niedziela)

Wczesnym popołudniem w Centrum Kongresowym ICE, odbyła się trzecia już edycja dyskusyjnego panelu, „Varese Sarabande presents: Afterlife of Film Music”. Jego moderatorem był Robert Townson, a udział wzięli w nim goście Festiwalu: Howard Shore, Jan A.P. Kaczmarek, Brian Tyler, Sean Callery, Jean-Michel Bernard i Sara Andon. Jak sama nazwa wskazuje, głównym tematem rozmowy było „drugie życie” muzyki znanej z kin i telewizji, zakres jej oddziaływania poza ekranem i obecność w salach koncertowych. Chociażby nasz laureat Oscara opowiadał o swoim Festiwalu Transatlantyk w Łodzi. Założyciel Varese wspomniał oczywiście o Jerrym Goldsmicie i uhonorowaniu tego zmarłego w 2004 legendarnego kompozytora pośmiertną gwiazdą w słynnym Hollywood Walk of Fame. By uczcić to wydarzenie, Sara Andon (flet) i Jean-Michel Bernard (fortepian) wykonali motyw przewodni z „Chinatown” Romana Polańskiego. To nie jedyny hołd, który złożono nieżyjącemu już twórcy: na koniec, trwającego blisko 80 minut spotkania, dwójka wspomnianych artystów, ponownie zjednoczyła siły i przedstawiła tematy autorstwa Jamesa Hornera z „Wichrów namiętności” Edwarda Zwicka.

Po zakończeniu panelu przyszła pora, na którą fani muzyki filmowej czekali z utęsknieniem. Przez ponad godzinę wyżej wymienieni goście podpisywali zainteresowanym osobom płyty w specjalnie wydzielonym miejscu w foyer Centrum. Największym powodzeniem cieszyli się Howard Shore i Brian Tyler, który także z chęcią stawał do pamiątkowych zdjęć na prośbę każdego, kto go o to poprosił. Najmilej jednak będę wspominał spotkanie z Sarą Andon, przemiłą i bardzo kontaktową osobą, która była wyraźnie zaskoczona (na plus oczywiście), że ktoś poprosił ją o autograf i wspólne zdjęcie. Pomimo tego, że w tym samym czasie zamówiła sobie w bufecie kawę, z chęcią porozmawiała także z nami (tzn. z bywalcami FMF-u), i to przez blisko 20 minut! Tutaj należą się słowa uznania i pochwały dla organizatorów Festiwalu, jego wolontariuszy, za niezwykle sprawną organizację i umożliwienie, nam fanom, na bliższy kontakt z cenionymi przez nas artystami. Dziękujemy!

Ukoronowaniem piątego dnia Festiwalu i godnym finałem było wydarzenie „Titanic Live in Concert”. Jego gościem miał być James Horner, z którym na ten temat prowadzono rozmowy już kilka lat wcześniej. Jednakże tragiczna śmierć kompozytora w czerwcu 2015 roku plany te przekreśliła. Polska publiczność miała okazję po raz pierwszy zobaczyć pięknie odrestaurowany superprzebój Jamesa Camerona z muzyką wykonywaną na żywo (światowa premiera odbyła się w kwietniu 2015 roku w Royal Albert Hall w Londynie). O samym filmie napisano już wiele, jednym się podoba romans z katastrofą w tle, osadzony w początkach drugiej dekady XX wieku, inni już zawsze będą kręcić nosem na ckliwość i prostą przecież historię (w tym jednak tkwi siła filmu). Nawet przeciwnicy muszą przyznać, że wielkim i bezsprzecznym atutem „Titanica” jest piękna, melodyjna, miejscami bardzo wzruszająca muzyka Jamesa Hornera. Jej wykonaniem w TAURON Arenie zajęła się Sinfonietta Cracovia oraz Chór Chłopięcy Filharmonii Krakowskiej, a wokalizy, wierne oryginałowi, przypadły Karolinie Gorgol-Zaborniak. Nad całością czuwał zaś dyrygent Ludwig Wicki. Z racji bardzo długiego czasu trwania (195 minut), pokaz podzielono na dwie części. Pierwsza zdominowana została przez kompozycje bardziej spokojne i liryczne, druga natomiast to już pokaz pełnych możliwości orkiestry. Jako że zdobywca dwóch muzycznych Oscarów (score i piosenka) za hit z 1997 roku, w swoją ilustrację, opartą głownie na orkiestrowym brzmieniu, wzbogaconym o celtyckie naleciałości, wplótł także elementy syntetyzatorowe, te ostatnie partie w czasie symultanicznej projekcji spoczęły na barkach chłopięcego chóru. Pozostaje ostatnia kwestia, czyli „My Heart Will Go On” w interpretacji Edyty Górniak. Pierwowzór Celine Dion jest w tym względzie niedościgniony, ale i nasza wokalistka nie ma powodów do wstydu. Zaśpiewała z wyczuciem i pasją, szkoda tylko, że niektórzy z publiczności dali wyraz niezadowolenia „buczeniem”, zamiast powstrzymać się od niewybrednych komentarzy do momentu zakończenia seansu i opuszczenia hali. Zresztą, to i jeszcze pospieszne wstawanie z krzeseł w trakcie napisów końcowych, gdy muzycy dalej wykonywali swą pracę, były tak naprawdę jedynymi minusami koncertu (podobnież i sobotniej Gali). Na szczęście, obroniła się muzyka i żaden przykry incydent nie zatarł jak najbardziej pozytywnego wrażenia tego wieczoru.

Wypadałoby jakoś podsumować Jubileuszowy Festiwal Muzyki Filmowej w Krakowie, ale swoje przemyślenia i spostrzeżenia zawarłem już w niniejszej relacji. Tym, którzy jakoś dotrwali do końca tego długiego tekstu, napiszę krótko, że warto zarezerwować sobie termin na maj 2018 roku, bo jest to niezapomniane przeżycie. Do zobaczenia na 11. edycji Festiwalu!

Źródło zdjęć: fmf.fm. Więcej zdjęć z 10. Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie do obejrzenia tutaj.