„Aliens: Labirynt” – recenzja komiksu

W lutym wydawnictwo Scream Comics wypuściło na rynek nowe wydanie komiksu „Aliens Labirynt”, które gościło na polskim rynku lata temu za sprawą wydawnictwa TM-Semic. Czy warto przypomnieć sobie historię stworzoną przez Jima Woodringa? Zapraszamy do lektury recenzji.

Spośród wszystkich komiksów o obcych, z którymi miałem okazję się zapoznać, zdecydowana większość nie zrobiła na mnie zbyt dobrego wrażenia. Niedomagały scenariusz, rysunki lub jedno i drugie. Ostatnim z tych rozczarowań był „Obcy 3” według niezrealizowanego scenariusza Williama Gibsona. Zdecydowanie lepiej zaprezentowała się klasyczna już kontynuacja drugiego filmu, ale i ona miała szereg problemów, które nie pozwalały określić jej mianem w pełni udanej. Dziś przyszła pora na recenzję komiksu, który przełamuje tę złą passę i stanowi jedno z dwóch najlepszych znanych mi przeniesień ksenomorfów na grunt opowieści obrazkowej. Historia ta została opublikowana przez Dark Horse Comics w latach 1993-1994, jej scenarzystą był Jim Woodring, a za ilustracje odpowiadał Killian Plunkett. Poprzedzała ją krótka historyjka zatytułowana „Aliens: Backsplash”, wprowadzająca jednego z głównych bohaterów „Labiryntu”, pułkownika Crespiego.

Po raz pierwszy zetknąłem się z tym komiksem na przełomie tysiącleci, kiedy to otrzymałem wydane przez TM-Semic dwuzeszytowe wydanie w ramach mikołajkowego upominku. Będąc już wtedy zagorzałym miłośnikiem filmowego cyklu, ze sporą ciekawością zabrałem się za lekturę komiksu, nie spodziewałem się jednak tego, jak bardzo zapadnie mi ta historia w pamięć. Po wielu latach wróciłem do „Labiryntu” przy okazji nowego wydania od Scream Comics. Jak się okazuje – historia nie straciła nic ze swej siły.

Na pierwszy rzut oka można odnieść (mylne) wrażenie, że mamy tu do czynienia z historią, jak na uniwersum obcego, dość klasyczną i niekoniecznie oryginalną. Opiera się ona na motywie badań i prób tresury ksenomorfów, z którą mieliśmy wcześniej do czynienia w „Koszmarnym Azylu” (wydanym w Polsce w latach 90. w formie książkowej, a niedawno także w oryginalnej komiksowej postaci). Kilka lat po „Labiryncie” pewne elementy wspólne można było także odnaleźć w filmowym „Przebudzeniu” – co ciekawe, w niewielkiej roli naukowca wystąpił tam Brad Dourif, w moim przekonaniu idealny kandydat do roli komiksowego doktora Churcha (który to kojarzy mi się niezmiennie z Jackiem Dante z „Maszyny śmierci – jedną z lepszych ról Dourifa). Wracając do sedna – pułkownik Crespi, mający na koncie dość ekstremalne doświadczenia z udziałem obcych, trafia na stację kosmiczną „Innominata”, by zastąpić zmarłego naukowca, współpracującego z prowadzącym tam swe badania dr Churchem. Towarzyszy mu ochotniczka, porucznik McGuinness, która, jak się okaże, ma swój cel w tym, by znaleźć się na stacji. Zostają tam przyjęci raczej chłodno, a dowodzący placówką admirał Thaves, jak również sam Church, dają Crespiemu do zrozumienia, że nie jest tam ani potrzebny, ani mile widziany. Wkrótce gość zapoznaje się z charakterem prowadzonej tam działalności: na „Innominacie” trwają dogłębne badania nad obcymi – ich zachowaniem, zwyczajami, a także ewentualnym sposobem na sprawowanie nad nimi kontroli. Dr Church od początku budzi w nowoprzybyłych pewne podejrzenia, lecz jako osobnik błyskotliwy i charyzmatyczny, szybko robi na Crespim niemałe wrażenie i przekonawszy go o znaczeniu swej pracy, wciąga go do udziału w eksperymentach. Tymczasem McGuinness prowadzi własne śledztwo w sprawie zmarłego w niejasnych okolicznościach poprzednika Crespiego, który, jak sama twierdzi, był jej narzeczonym. Żeby nie było zbyt prosto, na stacji dochodzi także do śmiertelnego incydentu z udziałem obcych, a towarzyszące temu zajściu okoliczności nasuwają wniosek, że zdarzenie to nie było dziełem przypadku. Z czasem sprawy przyjmują coraz bardziej nieoczekiwany obrót, prowadząc do zaskakującego finału.

Zaserwowana na starcie historyjka wprowadzająca (nawiasem mówiąc – nieobecna w starym wydaniu od Semica) to tylko rozgrzewka, ale od chwili przybycia na stację kosmiczną robi się coraz ciekawiej. Jednym z bardziej interesujących aspektów „Labiryntu” są przedstawione w tym komiksie obserwacje dr Churcha tyczące się zachowania obcych, w tym także popularnego w innych historiach o ksenomorfach zagadnienia ich telepatycznych zdolności. Prócz tego nadarzy się również sposobność na bliższe przyjrzenie się funkcjonowaniu „ula”, choć z pominięciem wprowadzonej w drugim filmie przez Jamesa Camerona królowej. Niekwestionową gwiazdą „Labiryntu” pozostaje sam dr Church, którego będziemy mieli okazję poznać lepiej niż któregokolwiek z pozostałych bohaterów za sprawą rozbudowanej retrospekcji. Jego cokolwiek osobliwy wygląd, w połączeniu z niepokojącym zachowaniem i specyficznym podejściem do obiektów swych badań, od samego początku czyni zeń postać intrygującą tak dla innych bohaterów, jak i czytelnika. Co najważniejsze – potencjał tej postaci zostaje w pełni wykorzystany.

W porównaniu z ostatnio omawianymi komiksami, narracja jest tutaj prowadzona w sposób zdecydowanie bardziej umiejętny, czytelny i angażujący. Utrzymane jest odpowiednie tempo (choć spora część komiksu oparta jest na dialogach), a kolejne zwroty akcji i stopniowo ujawniane informacje nie pozwalają się nudzić. Ani razu nie dochodzi do sytuacji, w której zastanawiamy się, co też scenarzysta miał na myśli, wątki nie uciekają, nie trzeba się cofać, by uchwycić sens przekazywanej nam treści (co zdarzało się przy ostatnio omawianych przeze mnie komiksach o obcych). Ilustracje Killiana Plunketta odznaczają się dość specyficznym charakterem – wygląd obcych oparty jest w dużej mierze na pierwszym filmie i prezentują się bardzo dobrze, z kolei ludzie, w zasadzie wszyscy, sprawiają wrażenie brzydali (tyczy się to także jedynej istotnej postaci kobiecej), ale stylistyka ta sprawdza się w tym wypadku nadzwyczaj dobrze, zgrabnie korespondując z charakterem przedstawianej historii – nie mamy tu bowiem do czynienia z miłą i przyjemną opowiastką, co to, to nie. Można oczywiście stwierdzić, że osadzone w świecie ksenomorfów fabuły nigdy takie nie są (a przynajmniej być nie powinny), ale w tym konkretnym wypadku wszystko to idzie dalej niż zwykle. „Labirynt” nie tylko nie jest przyjemny, ale bywa odpychający, wręcz ohydny. W trakcie lektury niejednokrotnie można się poczuć, cóż... niekomfortowo. Aż trudno mi sobie wyobrazić tę historię przeniesioną na kinowe ekrany (w szczególności tyczy się to wspomnianej wcześniej retrospekcji), bo gdyby tak pokazać na filmie wszystko to, co obserwujemy na kartach komiksu, to dotychczasowe filmy serii wyglądałyby przy tym jak dobranocka. Całość potrafi miejscami dać czytelnikowi solidnego emocjonalnego łupnia, rozmijając się przy tym z oczekiwaniami, zaskakując, by na koniec dać nam poczucie zapoznania się z czymś, na co warto było przeznaczyć zarówno czas, jak i pieniądze. I dokładnie tego oczekuję po historiach osadzonych w tym uniwersum, a niestety nieczęsto to dostaję.

„Labirynt” to obok pierwszej odsłony „Aliens Vs Predator” najlepsza znana mi komiksowa historia w świecie obcego. Rzecz godna polecenia wszystkim fanom tego uniwersum, nawet tym, którzy zazwyczaj nie sięgają po komiksy. Wciągająca, trzymająca w napięciu fabuła, wspierana charakterystyczną (choć niekoniecznie miłą dla oka) kreską Plunketta, zostawia trwały ślad w pamięci. Co prawda, znam przypadki komiksów ilustrowanych w sposób, który mógłby być dla tej historii bardziej adekwatny, bo zabrakło mi tu nieco wizualnego mroku (takiego, z jakim mieliśmy do czynienia choćby w pierwszym „Batman Vs Predator”), ale to już doszukiwanie się problemów nieco na siłę. Każdy miłośnik obcego powinien się zainteresować tą pozycją. Trudno (i to bardzo) o coś lepszego i bardziej satysfakcjonującego w tym temacie, co więcej, „Labirynt” udowadnia, że (wbrew temu, co tam sobie marudzi dziadzio Ridley) filmy wcale nie wyczerpały potencjału obcego, po prostu od lat biorą się za nie nieodpowiedni ludzie.

Wydanie Scream Comics przedstawia się estetycznie i solidnie. Standardowy, poręczny format, twarda oprawa, kredowy papier. Do pełni szczęścia zabrakło jedynie jakichkolwiek materiałów dodatkowych, chociażby wstępu czy posłowia. Tłumaczenie Roberta Lipskiego w porównaniu ze starym tłumaczeniem Arka Wróblewskiego jest zdecydowanie bardziej dosłowne, co skutkuje upchaniem w dymkach większej ilości tekstu. Taka dokładność nie zawsze skutkuje jednak lepszą płynnością odbioru – od czasu do czasu czuje się, że tłumacz chciał koniecznie zawrzeć w przekładzie wszystko to, co znalazło się w oryginale, bez względu na to, czy rzeczywiście było to konieczne. Osobiście odpuściłbym sobie choćby pełne tytułowanie bohaterów np. „pułkownik doktor”, tak, jak to zrobił Arek Wróblewski, bo po polsku brzmi to wyjątkowo niezgrabnie.

Powyżej porównanie tłumaczeń: po lewej – TM-Semic, po prawej – Scream.

Oceny końcowe

6
Scenariusz
4+
Rysunki
4
Tłumaczenie
4+
Wydanie
4
Przystępność*
+4
Średnia

Oceny przyznawane są w skali od 1 do 6.

* Przystępność – stopień zrozumiałości komiksu dla nowego czytelnika, który nie zna poprzednich albumów z danej serii lub uniwersum.

aleins-labirynt-min.jpg

Specyfikacja

Scenariusz

Jim Woodring

Rysunki

Killian Plunkett

Przekład

Robert Lipski

Oprawa

twarda

Liczba stron

120

Druk

kolor

Format

170x260 mm

Wydawnictwo oryginału

Dark Horse Comics

Data premiery

2020

Dziękujemy wydawnictwu Scream za udostępnienie egzemplarza komiksu.

zdj. Dark Horse Comics / Scream