„Ant-Man i Osa: Kwantomania” – recenzja filmu. Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki

Do kin trafiło właśnie nowe superbohaterskie widowisko MCU. Jak wypada film „Ant-Man i Osa: Kwantomania”? Czy Marvel złapał właśnie lekką zadyszkę, a może to otwarcie piątej fazy, na jakie wszyscy czekaliśmy? Zapraszamy do lektury naszej recenzji.

Od premiery pierwszego z filmowych „Ant-Manów” lada chwila minie 10 lat, a mnie wciąż nie udało się odżałować rozstania Edgara Wrighta z projektem. Podczas gdy duch brytyjskiego maestro kina rozrywkowego przetrwał w debiucie za sprawą skryptu, obu pozostałym odsłonom serii niczym tlenu brakuje – znanej twórcy „Hot Fuzz” – fantazji. Cykl o superherosie, który lata na owadach i osiąga wzrost dziesięciu Marcinów Gortatów, prosi się przecież o fachowca, co z absurdem jest za pan brat. Dlaczego do tego wracam, skoro zadymie zaraz stuknie dekada? Ano dlatego, że trzeci z filmowych „Ant-Manów” to obraz z gatunku tych, przy których odpina się wrotki. Osadzony niemal w całości w marvelowym Wymiarze Kwantowym tytuł cierpi na brak odważnego reżysera, tak jak Batman cierpi na brak rodziców. „Kwantomania” jest tutaj tylko „trochę”, a mogła być „bardzo”. W miejsce innowacji dostajemy utylizację znajomych tropów, zamiast narracyjnych psot odhaczamy kolejne punkty z wypracowanego schematu, a kiedy już wydaje się, że epizodyczny Bill Murray rozkręci towarzystwo, zaczynamy przypominać sobie, że w tym miejscu stał wcześniej Jeff Goldblum. I zrobił to lepiej.

Sprawdź też: Ile scen po napisach jest w filmie „Ant-Man i Osa: Kwantomania”? Co one oznaczają? Mamy odpowiedź.

Do – po raz trzeci obsadzonego w roli reżysera – Peytona Reeda jako scenarzysta tym razem dołączył Jeff Loveness. Zważywszy na dotychczasową pracę filmowca przy „Ricku i Mortym” nietrudno domyślić się powodu jego zatrudnienia przy „Kwantomanii”. No i fakt, autor przenosi na grunt Marvela kosmiczną groteskowość animacji, która pasuje do Wymiaru Kwantowego jak ulał. Jest tam fikuśnie, budynki są żywymi organizmami, a ludzie/istoty humanoidalne(?) mienią się wszystkimi możliwymi barwami, kształtami i językami. W jaki sposób nasi bohaterowie przedostają się do tego świata pomimo dziesiątek poprzednich zastrzeżeń o nieprzekraczaniu granicy? Odpowiedź jest równie pretekstowa, jak sam film – Cassie (Kathryn Newton), teraz już prawie pełnoletnia córka Scotta Langa (Paul Rudd) w wolnym czasie opracowała nadajnik, dzięki któremu można komunikować się ze strefą kwantową. Po co? Bo w sumie czemu nie. W świętowaniu nowego wynalazku towarzyszą im znani z poprzednich odsłon Hope (Evangeline Lilly) i Janet Van Dyne (Michelle Pfeiffer), a także OG Ant-Man, Hank Pym (Michael Douglas). Po co? Bo w kupie siła, a to kino familijne, pamiętacie?

Sprawdź też: Tom Holland wraca jako Spider-Man. Historia do czwartego filmu gotowa. Harrison Ford zostanie prezydentem USA.

ant-man i osa kwantomania zdjecie z filmu-min.jpg

Scenariusz nowego filmu Marvela nie byłby scenariuszem nowego filmu Marvela, jeśli rzeczy poszłyby zgodnie z planem, prawda? W obliczu powyższego bohaterowie trafiają do obcego im wymiaru, mimo że ekranowy czas nie zdążył przekroczyć jeszcze 10. minuty. To właśnie tam spędzimy z nimi następne niespełna dwie godziny, które w znacznej mierze miną nam na gapieniu się na wymyślne projekty postaci pokroju typa z brokułem zamiast głowy. Pierwszy akt „Kwantomanii” jest gładko niesiony przez charakterystyczny nowo-przygodowy vibe. Gdzieniegdzie pobrzmiewają echa „Gwiezdnych wojen”, worldbuilding tu i ówdzie przypomina „Ready Player One”, zaś wizualnie całości najbliżej jest chyba do „Małych agentów” Roberta Rodrigueza. Oparty na tonach trójwymiarowego VFX-mejkapu Wymiar Kwantowy wygląda naprawdę nieźle i – na przekór ostatnim problemom Marvela z działem efektów specjalnych – bynajmniej nie kłuje w oczy. Gorzej zaczyna się robić w momencie, gdy atrakcje zlewają się z tłem i wypada zacząć opowiadać historię albo – o zgrozo – rozdzielić ją między sześciu głównych bohaterów. (Hope? Jaka Hope? No tak, mamy ją w tytule, no to niech tam sobie polata w tle).

Największym zaskoczeniem fabularnym „Kwantomanii” jest tak duża rola Janet Van Dyne. W poprzedniej odsłonie cyklu Pfeiffer debiutowała dosłownie na chwilę, wobec czego wydaje się, że Reed i spółka postanowili jej to wreszcie wynagrodzić (cholera, to przecież Michelle Pfeiffer, co nie?) Za sprawą pierwszej Osy rozpoczynamy fabularną oś filmu i to dzięki niej otrzymujemy narracyjne połączenie z Kangiem Zdobywcą (Jonathan Majors). Losy postaci splotły się już kilkadziesiąt lat temu, w czasie, gdy Van Dyne nie znała jeszcze każdego zakamarka Wymiaru Kwantowego. Obecnie imię Janet znane jest wszystkim mieszkańcom subatomowego ekosystemu. Raz na jakiś czas jesteśmy informowani o jej podbojach (zarówno tych bitewnych, jak i miłosnych), renomie czy wreszcie powodach, przez które Kang zatruwa swą obecnością Bogu ducha winny wymiar. Przy stosunkowo ciekawie rozpisanym wątku bohaterki wyjątkowo blado wypadają postaci pozostałe, z którymi do czynienia mniej lub bardziej mamy od wspomnianego 2015 roku. Scott i Cassie to – poza szybko pominiętym motywem rodzinnej spuścizny – w gruncie rzeczy powtórka z rozrywki. Obecność Hope została ograniczona do minimum efektywności, z kolei Michaelowi Douglasowi wydaje się odpowiadać kilka linijek dialogu na krzyż.

ant-man i osa kwantomania paul rudd i johnatan majors-min.jpg

Przy tak rozstawionych bohaterach pozytywnych najbardziej wyraźny plusik należałoby postawić przy głównym złoczyńcy „Kwantomanii”. Rezultat zdaje się przede wszystkim następstwem scenicznej obecności Jonathana Majorsa, który odgrywa Kanga całym sobą. Postawny niczym Hulk bez CGI aktor robi wszystko, by marvelowy humor popadł przy jego złolu w zapomnienie. Wypowiadający swe kwestie z nieludzko stoicką manierą antagonista kradnie ekran za każdym razem i powoduje nieodparte wrażenie, iż tyłki zaraz zostaną skopane. Problem w tym, że… tyłki skopane do końca nie zostają. Gość, który mógłby równie dobrze stanowić nieślubne dziecko Dartha Vadera i Dr Manhattana ma w tym filmie zaskakująco niewielki wpływ na rozwój wydarzeń. Scenarzyści powinni wyszeptać mu do ucha kilka nieco skuteczniejszych technik zastraszania, gdyż przy całej swej trwodze, koniec końców okazuje się on co najwyżej kozakiem w necie. Komiksowym zbójem, który pozostaje w „Kwantomanii” bliżej rysów autentyczności jest… M.O.D.O.K. (Corey Stoll). Sprowadzony do bezpretensjonalnego revenge-cameo występ złola jest jednym z elementów (poza akurat mocno wątpliwym w tym przypadku CGI), które na tle byle jakich protagonistów są w stanie przypaść do gustu.

W chwili, gdy piszę tę recenzję wynik pozytywnych not „Kwantomanii” na Rotten Tomatoes i innych agregatorach opinii najpewniej spada na łeb, na szyję. Zapowiada się, że ostateczny wynik trzeciego „Ant-Mana” będzie najniższym odsetkiem przychylnych tekstów krytycznych dla filmu Marvela od lat (może z wyjątkiem rzeczywiście nietrafionego „Eternals” od Chloé Zhao). Czy tak rozbieżny punkt widzenia recenzentów jest faktycznie uzasadniony? W aspekcie czysto rozrywkowym obraz Reeda leży bardzo blisko niemal wszystkich pełnych metraży Fazy IV. To w końcu ten sam dobrze znany narracyjny schemat, który z powodzeniem sprawdził się w ostatnim „Thorze”, „Doktorze Strange’u” czy każdej z części „Strażników Galaktyki”. Może więcej winy niż reżyser bez fantazji ponosi maszyna, która wprawia go w ruch, by zrobić miejsce dla ważniejszych projektów? „Ant-Man i Osa: Kwantomania” to bowiem bezmyślny recykling wszystkiego, co widzieliśmy nie tyle w popowym sajfaju, ile w samym MCU. W Wymiarze Kwantowym nie czeka na Was nic nowego, niemniej przygoda i tak dostarczy rozrywki. I co z tym fantem zrobić? Może tym razem warto zrobić miejsce dla ważniejszych projektów i poczekać na premierę w Disney+? Kto wie, może Marvel wyciągnie z tego nawet jakąś lekcję.

Ocena filmu „Ant-Man i Osa: Kwantomania”: 3+/6

zdj. Marvel