Avengers: Wojna bez granic - recenzja filmu

Cytując klasyka: „Nadejszła wiekopomna chwila”. W końcu – po dziesięciu latach i osiemnastu filmach ze studia Marvela – na ekrany kin wchodzi film, na który wszyscy fani dzielnych superbohaterów czekali przynajmniej od premiery pierwszych Avengers w 2012 roku. Jak wypada starcie potężnego Tytana z największymi obrońcami wszechświata? Zapraszamy do naszej recenzji.

W 2008 roku do kin wszedł Iron Man i zupełnie niespodziewanie rozpoczął bez wątpienia największe przedsięwzięcie w historii dziesiątej muzy. Po latach pierwszy film o przychodach Tony'ego Starka cały czas trzyma się nieźle – a według niektórych, ciągle dzierży nawet miano najlepszego filmu o przygodach Iron Mana – to jednak nie można nie zauważyć, jak wiele od jego premiery zmieniło się w uniwersum Marvela. Za niemal wszystkimi sukcesami, ale też kilkoma filmowymi porażkami, które w Marvelu się oczywiście przytrafiły, stoi przede wszystkim jeden człowiek – Kevin Feige. Człowiek, którego niestety zabrakło w kinowym uniwersum DC, ale to temat na inną okazję. To Feige od dłuższego czasu piastuje miano wielkiego nadzorcy nad wszystkimi reżyserami i scenarzystami filmów i to dzięki niemu mamy okazję doświadczać tego wielkiego kinowego serialu superbohaterskiego. I nadeszła w końcu pora na finał, a przynajmniej jego pierwszą połowę, bo za rok zobaczymy zakończenie trzeciej fazy, która jednocześnie zwieńczy złotą erę marvelowskigo kina superbohaterskiego.

Bracia Russo, odpowiadający za reżyserię Wojny bez granic, już od pierwszej sceny dają nam jasno do zrozumienia, z jakim filmem będziemy mieli do czynienia. Oczekujecie ekspozycyjnych dialogów? Wyjaśniania niedzielnym widzom, dlaczego dani bohaterowie zachowują się tak czy inaczej? Na to w Wojnie bez granic nie ma po prostu czasu. Od pierwszej sceny wpadamy w wir scen akcji i skakania po kilku lokalizacjach rozsianych po całym wszechświecie. Niestety, bycie kulminacyjnym punktem serii, mającej tak ogromne zaplecze, wiąże się z naturalnym problemem wynikającym z nagromadzenia wątków i – przede wszystkim – bohaterów. Russo dzielą swoich herosów na kilka grup i starają się równoważyć czas ekranowy pomiędzy każdą z nich. Nie zawsze się to jednak udaje. Czasami jedni bohaterowie znikają na dłuższy moment z ekranu, czasami wątki są urywane zbyt szybko, ale czy ktoś spodziewał się czegoś innego? A może zasadniejsze byłoby pytanie: czy dało się zrobić to inaczej? Lepiej? Cóż, lepiej na pewno, a zwłaszcza patrząc z perspektywy fanów konkretnych bohaterów. Weźmy na przykład miłośników pierwszego sprawiedliwego, czyli Kapitana Ameryki. Co było dla mnie sporym zaskoczeniem, czas ekranowy Steve'a Rogersa wypada stosunkowo blado w porównaniu do jego niedawnego przeciwnika z Wojny bohaterów. Iron Mana można śmiało określić nawet głównym bohaterem produkcji, co może nieco dziwić, jeśli spojrzymy, jakie filmy reżyserowali wcześniej bracia Russo. A jeśli jesteśmy już przy Wojnie bohaterów, to wypada wspomnieć, że w filmie pojawiają się oczywiście nawiązania do niedawnego konfliktu, ale przedstawiciele obydwu stron zdają się pamiętać o wcześniejszych potyczkach jak przez mgłę, a twórcy skrzętnie unikają konfrontacji dwójki głównych zainteresowanych, co niestety umniejsza wadze potyczki Iron Mana i Kapitana i daje nam kolejny powód, aby uznawać go za zbytnio rozdmuchany.

avengers-infinity-war-tony-peter-quill-min.png

Wrócmy jednak do wspomnianych wcześniej grupek bohaterów, które twórcy rozrzucili po całym kosmosie. W jednych z nich możemy śledzić znakomite interakcje pomiędzy bohaterami, a prym wiodą w tym Thor ze Star-Lordem, a później Rocketem, ale również trio Iron Man, Spider-Man i Doktor Strange. Russo świetnie kontynuują ojcowski wątek pomiędzy Starkiem i Pajączkiem, a na dokładkę konfrontują Iron Mana z równie pewnym siebie i zarozumiałym Strangem. Warto zatrzymać się na chwilę przy Iron Manie, bo Russo w końcu po długiej banicji oddają temu bohaterowi należytą chwałę. Nowa zbroja Starka w końcu zachwyca swoją technologią oraz – co najważniejsze – potęgą arsenału i wytrzymałości, co pozwala na toczenie wyrównanej walki z samym Thanosem. Jako wielki fan tej postaci, w przypadku Tony'ego mógłbym jedynie oczekiwać nieco bardziej rozbudowanego wątku jego związku z Pepper, ale biorąc pod uwagę, jak po macoszemu potraktowano innych bohaterów, niektórym mogłoby się nawet wydawać, że Stark dostał aż zanadto czasu ekranowego. Jeśli jesteśmy już przy najlepszych i najczęściej eksploatowanych bohaterach, nie można pominąć Thora, który podobnie do Iron Mana wypada REWELACYJNIE. Russo znowu świetnie kontynuują wcześniejsze wątki Boga Piorunów i czerpią garściami z ciężkiego bagażu doświadczeń bohatera. W wątku Thora i trochę mniej w wątku Iron Mana udało się również to, co Russo popsuli w dużym stopniu w pozostałych grupkach bohaterów – humor. Thor i wspomniana już wyżej relacja pomiędzy nim a Star-Lordem to najzabawniejsze co przytrafiło się Marvelowi od dawna. Zabawnie i – co istotne – nieżenująco prezentują się również potyczki słowne Iron Mana i Strange'a oraz popkulturowe wzmianki Spider-Mana. Niestety, w kilku miejscach (relacja Gamory i Star-Lorda) Russo pod względem humoru przekraczają nieprzyzwoitą już w mojej skali granicę, która kompletnie i doszczętnie niszczy bądź co bądź świetnie wcześniej zbudowane dramatyczne momenty. Rozumiem, że czasami wypada rozładować zbyt duże napięcie filmu i wagę pewnych sytuacji, ale Russo w niektórych momentach robią to po prostu w sposób zbyt nachalny. Oprócz Strażników Galaktyki cierpi również nasz zielony przyjaciel, a właściwie jego mniejszy kolega, czyli Bruce Banner. Russo zrobili sobie z niego naczelny comic-relief filmu – w mojej opinii kompletnie chybiony i żenujący, ale sądząc po niektórych ekstremalnie wybuchowych reakcjach na sali, niektórym się podobało...

InfinityWar5a4bb0c906692-min.jpg

Duet reżyserów nie ustrzegł się również kilku kłujących w oczy błędów logicznych, które trudno omawiać bez wchodzenia na pole spoilerów. Wspomnę tylko, że o ile w przypadku Iron Mana jego poziom umiejętności i mocy został w końcu odpowiednio wyważony, tak niektóre postacie zdawały się albo słabnąć, albo otrzymywać nagłe przypływy mocy w starciach z Thanosem lub jego generałami. I tutaj dochodzimy w końcu do głównego złoczyńcy filmu, na którego tak długo przyszło nam czekać. Na szczęście, Thanos – nie będę oryginalny – jest najlepszym przeciwnikiem, jaki stanął na drodze Avengersów w całej historii kinowego uniwersum. Jego motywacja jest do bólu prosta, aczkolwiek nie przeszkodziło to w zbudowaniu ciekawej i niejednowymiarowej postaci, która potrafi toczyć ze sobą wewnętrzne konflikty i zaskoczyć widza swoim postępowaniem. Fani komiksów mogą poczuć, co prawda, pewien niedosyt, bo motywacja głównego złoczyńcy została nieco zmieniona względem swojego pierwowzoru, ale nie była to zmiana na pewno na gorsze – chociaż wizja Thanosa mordującego w imię miłości do ucieleśnionej Śmierci brzmi epicko i chciałbym zobaczyć ją na dużym ekranie. Trzeba oddać też to, że Josh Brolin spisuje się w roli potężnego Tytana wybitnie, nadając złoczyńcy odpowiedniego majestatu i autentyczności. Niestety, muszę zganić nieco speców od efektów specjalnych, bo o ile czasami główny antagonista wypada wzorcowo, to w niektórych scenach jego CGI pozostawia wiele do życzenia, a pamiętajmy, że mamy do czynienia z filmem o przerażająco ogromnym budżecie. Wypada jeszcze krótko wspomnieć o poplecznikach Thanosa – krótko, bo na dłuższą wzmiankę Czarny Zakon zwyczajnie nie zasługuje. Niestety, w większości jest to zwyczajna banda nieudaczników, a prym wiodą tutaj Proxima, Corvus i Ebony Maw, którzy powinni siać postrach wśród najpotężniejszych członków Avengers, a są mięsem armatnim dla drugoplanowych bohaterów. Wstyd.

Screen_Shot_2018_04_24_at_6.02.08_PM.1524604086.png.jpg

Podsumowując, trzecia odsłona Avengers to film niesamowicie nierówny i pod wieloma względami równie świetny, co zmarnowany. Bracia Russo stworzyli film niedoskonały, nawet jak na warunki marvelowskich produkcji. Mimo to nie miałbym odwagi, aby odbierać Wojnie bez granic ogromnego rozmachu, widowiskowości i epickości, bowiem to, co należy twórcom oddać, to umiejętne stworzenie relacji pomiędzy bohaterami, świetne sceny akcji i miejscami znakomity humor. Zabrzmi to ironicznie, ale zarzucić można im dokładnie to samo. W niektórych momentach relacje pomiędzy bohaterami są zbyt spłycone, a poziom humoru niebezpiecznie zahacza o żenadę. Nie będę natomiast ukrywał, że kilka scen w filmie chwytało za serce, ale trudno się dziwić, skoro przyglądamy się przygodom tych postaci od dekady. Ze smutkiem stwierdzam jednak, że waga finałowego starcia i jego konsekwencji traci mocno na swoim ciężarze, bo wszyscy chyba wiemy, jak w przypadku większości poległych to się za rok skończy...

Ocena 4/6

źródło: zdj. Marvel / Disney