Na ekranach kin na całym świecie zobaczyć już można nowy film z Joaquinem Phoenixem w roli głównej, czyli „Bo się boi”. Reżyser i scenarzysta, Ari Aster, swoimi dwoma dotychczasowymi dziełami skutecznie dzielił publiczność, prezentując niestandardowe podejście do tematyki kina grozy. Artysta zabiera nas tym razem w niepokojącą podróż w głąb własnych lęków, ubraną w szaty trzygodzinnego, psychologicznego komediodramatu. Czy jest to najbardziej polaryzujący film w jego karierze? Gorąco zachęcam do zapoznania się z recenzją, a także do podzielenia się własnymi wrażeniami po seansie w sekcji komentarzy.
Ari Aster wie, jak wyciągnąć widzów z ich strefy komfortu. Jego skromna, ale niezwykle wyrazista filmografia eksploruje głównie wątki związane z toksycznymi związkami, zarówno partnerskimi, jak i relacjami międzypokoleniowymi, a punktem zapalnym konfliktu są traumatyczne doświadczenia bohaterów. Nowojorski reżyser często podejmuje ryzyko, wykorzystując osobliwe motywy fabularne i techniki narracyjne, by wzbudzić u swoich odbiorców pożądany efekt. Między innymi z tego względu podczas seansu jego najnowszego dzieła na sali kinowej nietrudno o obecność śmiechu, jednakże nie musi on oznaczać euforycznego rozbawienia. Mimo iż „Bo się boi” funkcjonuje również jako groteskowa komedia absurdu, to podczas seansu częściej usłyszeć można nerwowy rechot, towarzyszący nam w chwilach niezręczności. Entuzjaści twórczości Astera na pewno nie będą tym zaskoczeni, gdyż już niejednokrotnie udowadniał, że z maestrią operuje on sztuką dyskomfortu. W tym przypadku nie jest inaczej – imponująca wyobraźnia młodego artysty potrafi przytłoczyć, a nawet odrzucić tę część publiczności, która nie jest gotowa na zaakceptowanie umowności wydarzeń świata przedstawionego, balansujących na granicy karykatury i sytuacji kafkowskiej.
Filmy „Dziedzictwo. Hereditary” oraz „Midsommar. W biały dzień” uczyniły z Ariego Astera jednego z najważniejszych graczy na polu arthouse’owego kina grozy. Podobnie do swojego kolegi po fachu, Roberta Eggersa, nie zmarnował szansy, a także kreatywnej wolności oferowanej przez niezależną wytwórnię filmową A24. Chociaż „Bo się boi” pod względem fabularnym z horrorem niewiele ma wspólnego, to jego twórca korzysta z bogatego arsenału wypracowanego warsztatu, by nawet najprostsze, z założenia spokojne sceny uszlachetnić dawką nieopisanego niepokoju. Sianie tego niepokoju i podskórnej, nerwowej atmosfery jest chyba jednym z największych dowodów talentu reżysera. Z pełną świadomością i kontrolą używa twórczych oraz intelektualnych narzędzi, by nawet sekwencję wizyty w sklepie po zakup butelki wody zmienić w przepełnioną paniką filmową miniaturę. Pod autorską batutą Astera na ten oryginalny efekt działa zgrabny montaż Luciana Johnstona, muzyka ilustracyjna Bobby’ego Krlica (znanego pod pseudonimem The Haxan Cloak), wybitne zdjęcia Pawla Pogorzelskiego i – oczywiście – aktorstwo.
Głównym bohaterem, w którego wciela się Joaquin Phoenix jest Beau Wassermann. Wiecznie spięty mężczyzna w średnim wieku czuje się wyraźnie wyobcowany, a w walce ze swoimi lękami „radzi sobie” za pomocą regularnych wizyt u psychoanalityka, a także przyjmując nowe leki. Jego wyobcowanie jest czytelnie podkreślone przez rzeczywistość, w której funkcjonuje – na zamieszkiwanej przez niego dzielnicy uliczni sprzedawcy oferują broń palną, a przy wejściu do jego budynku można spotkać szaleńca wyłupującego przechodniom oczy bądź obrzezanego nożownika… A to tylko rozgrzewka przed innymi atrakcjami umieszczonymi przez Astera w świecie Beau. Protagonista na wieść o śmierci swojej matki wyrusza w osobliwą odyseję skąpaną w oparach surrealizmu. Podróż okraszona serią niecodziennych interakcji przypomina sesję terapeutyczną, a tytułowy bohater (ukryty w polskiej grze słów) w jej trakcie mierzy się ze swoimi fobiami oraz słabościami, uświadamiając sobie ich źródło i konsekwencje.
Nie będzie to dla nikogo zaskoczeniem – Joaquin Phoenix jest w wybornej aktorskiej kondycji. Rola Beau Wassermanna może nie zapisze się złotymi zgłoskami jako jeden z jego najlepszych ekranowych występów, ale to wciąż doskonała kreacja; pokaz fenomenalnego warsztatu. Widz szybko może zorientować się, że Beau to chłopiec uwięziony w ciele dorosłego mężczyzny – przerażony otoczeniem, bez woli do przejęcia inicjatywy, wciąż polegający na decyzjach innych osób. Zilustrowane jest to choćby przy pomocy sceny rozmowy telefonicznej przeprowadzonej po tym, gdy skradziono mu klucze do mieszkania lub w kontakcie z małżeństwem granym przez Amy Ryan i Nathana Lane’a. Bohater na każdym etapie swojej drogi jest zależny od innych postaci, nie pozwalając sobie na autonomię… Lub inaczej – BOJĄC się tej autonomii. Kroki przez niego stawiane nie są jego odpowiedzialnością, a zatem są historią tchórza zakutego w okowy swojego wychowania, miotanego przez wicher przypadku. Nierozwinięte w pełni męstwo (bądź bardziej „mężność”?) jest prezentowane przez Phoenixa w formie wysokiego, chwiejącego się głosu, a także uległej postawy. To jednak sceny wyciszenia – gdy obiektyw kamery skupia się na pogrążonej w milczeniu twarzy bohatera – robią największe wrażenie. Paleta emocji, którą wyczytać można z mikroekspresji, objawiających się na jego obliczu w dużej mierze stanowi serce filmu.
„Bo się boi” to film, w którym lynchowski oniryzm miesza się z prowokacyjną naturą dzieł Larsa von Triera i dosadnością Darrena Aronofsky’ego. Poza scenariuszowym fundamentem w osiągnięciu tego rezultatu, Asterowi pomaga sztab stałych współpracowników za kamerą – wśród nich w szczególności godny wyróżnienia jest operator. Pogorzelski, realizujący zdjęcia nie tylko do kinowych produkcji twórcy obrazu „Dziedzictwo. Hereditary”, ale również do jego dwóch krótkometrażówek, wyrasta na specjalistę z niezwykłym zrozumieniem dla tekstu i stojącego za nim przekazu. Potwierdzenie tego znajdujemy również w innych przedsięwzięciach, odbiegających gatunkowo oraz emocjonalnie od omawianej kooperacji („Nikt”, „Fresh”). Tak solidne techniczne zaplecze połączone z wyrazistą wizją autora, pozwalają na zbudowanie na ekranie krzywego zwierciadła, w którym reżyser, projektując swoje traumy, buduje dla widzów obcy świat do bezpiecznej eksploracji refleksji na temat wychowania.
Czy sięgający trzech godzin czas projekcji filmu jest uzasadniony? Absolutnie nie… Zamaszystość opowieści szkodzi jej rytmowi, a także intensywności doznania, co jest szczególnie zauważalne w pięknym, ale dramaturgicznie rozrzedzonym segmencie „teatralnym”. Jest to tym bardziej zaskakujące, ponieważ Ari Aster zapowiadał, że „Disappointment Blvd.” (roboczy tytuł produkcji) będzie „komedią ze świata koszmaru”, trwającą aż cztery godziny. Niemal roczne opóźnienie premiery dzieła wynikało głównie z walki twórcy o zachowanie pierwotnego metrażu (obraz miał pojawić się na zeszłorocznej edycji Festiwalu Filmowego w Cannes). Można zatem odnieść wrażenie, iż rozpiętość ta jest niezbędna dla właściwego funkcjonowania historii, ale nawet po wypracowaniu kompromisu i przemontowaniu wydaje się nieuzasadniona. Niemniej jednak, reżyser osiąga swój cel, realizując film, który prowokuje, bawi i niepokoi. „Bo się boi” to kinowy epos – wybrukowana szalonymi pomysłami opowieść drogi, której inscenizacyjna skala skłania do refleksji nad kwestiami wychowawczymi oraz grozą zależności. Słynny cytat z „Psychozy” Alfreda Hitchcocka, dotyczący najlepszego przyjaciela chłopca, znajduje w najnowszym dziele Astera swoje ponure odbicie.
Ocena filmu „Bo się boi”: 5/6
zdj. A24