Na platformie HBO Max zadebiutował dziś nowy film w reżyserii i z główną rolą Clinta Eastwooda. W Polsce „Cry Macho” zobaczymy dopiero 1 października, gdy produkcja trafi na wielki ekran. W oczekiwaniu na premierę zapraszamy Was do lektury naszej recenzji.
Clint Eastwood z kinem żegna się już od ubiegłego wieku. W 1992 roku były Bezimienny Mężczyzna i Brudny Harry nakręcił oscarowe „Bez przebaczenia”, gorzkie postscriptum i do własnego dorobku w kinie gatunkowym, i do fabuł z Dzikiego Zachodu w ogóle. Pożegnalnego wydźwięku nie zabrakło też w obu jego najnowszych obrazach, dobrym „Gran Torino” i niezłym „Przemytniku”. W połączeniu z tamtymi dwoma filmami „Cry Macho” wypada niczym kinowy odpowiednik niezręcznej pauzy w progu drzwi wejściowych. Albo przydługiego uścisku dłoni. Wydaje się, że aktor o godzeniu się z wiekiem i symbolicznym przekazywaniu pałeczki powiedział już chyba wszystko, ale i tak przestać mówić nie może. I z każdym razem wychodzi mu niestety coraz gorzej.
W „Cry Macho”, opartym na powieści N. Richarda Nasha z 1975 roku, Eastwood wciela się w Mike’a Milo, przymusowo emerytowaną gwiazdę rodeo i hodowcę koni, a zarazem zgorzkniałego samotnika z osobistą tragedią. W ramach spłaty dawnego długu bohater obiecuje swojemu byłemu szefowi, że przywiezie z Meksyku jego syna – nastoletniego buntownika przebywającego pod opieką matki-alkoholiczki. Wyczerpany starzec rusza przez amerykańskie pogranicze. W nie do końca zrozumiałej dla widzów misji nieświadomie poszukuje okazji na odkupienie i zadośćuczynienie dawnym grzechom.
Choć ma na karku ponad dziewięćdziesiąt lat, Eastwood niesie swój dorobek wszędzie, gdzie się pokazuje. To wciąż bardzo wyrazista osobowość na ekranie – widać i czuć to od pierwszych momentów „Cry Macho”. Jednocześnie najnowsza postać aktora współdzieli cały wianuszek cech jego ostatnich i nie-tak-ostatnich bohaterów. Niestety, w przypadku filmu nie zadziałał ani ulubiony przepis Eastwooda na archetypowego „niechętnego wybawcę”, ani na dobrą sprawę cała reszta produkcji – poczynając od suchego i często boleśnie niezręcznego scenariusza po wymęczoną realizację.
Choć powolne tempo filmu i wędrówka bohatera ma w założeniu zachęcić do namysłu – i bohatera, i nas – nad tym, co to znaczy „być dobrym człowiekiem”, fabuła i narracja „Cry Macho” jest równie wyjałowiona, co mijane meksykańskie pustkowia. Na pierwszym planie odznacza się przede wszystkim konsekwentny brak scenariuszowego i reżyserskiego pomysłu na wydobycie z wprowadzonych postaci jakiejkolwiek emocjonalnej głębi. Nie dają się poznać i nie budują żadnej więzi z widownią ani nieprzenikniony przez większość filmu główny bohater, ani jego towarzysz, nastoletni Rafael (w tej roli Eduardo Minett), ani jego fatalnie napisany ojciec i epizodycznie wpleciona w historię matka. Fabularnie „Cry Macho” też nie zachęca. Wszystko, co widzimy na ekranie, zostało już w niejednym dramacie i thrillerze opowiedziane znacznie ciekawiej i bardziej charakterystycznie. Na poziomie emocjonalnym nie sposób wręcz pojąć, co wprawiło tę historię w ruch, skoro tak niewiele dzieje się tu i wewnątrz, i na zewnątrz postaci. Nie pomaga, że większość scen Eastwood zdecydował się przedstawić przy dominacji szerszych planów i ograniczeniu zbliżeń. W wielu kluczowych momentach akcji odsunięci od kamery aktorzy szybko „odbębniają” do siebie swoje kwestie, co w połączeniu z niespiesznym na ogół montażem tworzy mocno nierówny, „rozjechany” efekt.
Przez większość filmu Eastwood bardzo płasko recytuje tę historię w stronę widowni: suche dialogi przenoszą jedną scenę w drugą, bez najmniejszych akcentów, emocji, humoru, energii i żywotności. Twórca „Bez przebaczenia” pozostaje też filmowcem bardzo konserwatywnym – zarówno w wymowie, jak i technikach reżyserskich. Jego poprzednie prace za kamerą często wydają się bardzo skoncentrowane i ascetyczne, ale bodaj nigdy tak mocno i tak „odlinijkowo” jak w przypadku „Cry Macho”.
Nie sposób też nie wspomnieć, że podobnie jak i w „Przemytniku”, Eastwood znów zdaje się przenosić na ekran własne fantazje, nie zdając sobie przy tym zupełnie sprawy, że popada w autoparodię: w jednym momencie o noc z nim zażarcie doprasza się o wiele od niego młodsza, atrakcyjna kobieta, zaś w drugim nastoletni rozrabiaka ostentacyjnie chwali jego wciąż nielichy refleks. W innych przypadkach pozostaje twórcą bardzo staroświeckim, niby obalającym jedne stereotypy, ale z powodzeniem i nieświadomie wplatając w historię inne.
Przy tym wszystkim trudno jednak odmówić Eastwoodowi dobrych zamiarów – mimo przestarzałości części motywów i zupełnie nietrafionej realizacji, reżyser raz jeszcze usiłuje poopowiadać o szkodliwości kinowych obrazów tak zwanej hipermęskości. Z odpowiednimi oczekiwaniami, jego „Cry Macho” (ledwo) da się obejrzeć jako film drogi z paroma czarującymi momentami (głównie z udziałem koguta, od którego produkcja wzięła swój tytuł). Urzekają też typowo westernowe ujęcia samego Eastwooda – wpisanego w krajobraz Zachodu równie mocno, co w całą historię kina. Moment prawdziwej autorefleksji reżyser zachował tu zresztą na koniec i choć trafia on celnie – i jako podsumowanie historii, i jako element metafilmowy – to nadchodzi zbyt późno, by „Cry Macho” wydobyć z marazmu.
Ocena końcowa filmu „Cry Macho”: 2+/6
zdj. Warner Bros.