Nieco ponad dwa lata musieliśmy czekać na drugą część filmowej „Diuny”. Czy było warto? Czy tym razem Dennis Villeneuve lepiej spisał się adaptując legendarną powieść Franka Herberta? Przed Wami przedpremierowa recenzja filmu „Diuna: część druga”.
„Diuna: część druga” – opinie o filmie. Czy warto wybrać się do kina?
To miał być projekt zrodzony z wielkiej pasji. Kanadyjski reżyser nie raz i nie dwa, zapewniał, że „Diuna” jest dla niego powieścią wyjątkową i możliwość przeniesienia na ekran historii Paula Atrydy stanowi co prawda wielkie wyzwanie, ale jest jeszcze większym przywilejem i szczęściem. Pierwsza część mimo zawirowań związanych z hybrydową formą dystrybucji wprowadzoną przez studio Warner Bros. z powodu pandemii koronawirusa, zdołała zebrać z kas kin ponad 433 mln dolarów i przy budżecie produkcyjnym wynoszącym 165 mln wystarczyło to do przekroczenia minimum potrzebnego do odtrąbienia finansowego sukcesu.
Jeszcze lepiej poradziła sobie podczas sezonu nagród, kiedy to zgarnęła sześć Oscarów, a z drugiej złotej statuetki w karierze mógł cieszyć się chociażby Hans Zimmer – większość nagród przyznanych filmowi Villeneuve'a dotyczyła jednak tak zwanych kategorii technicznych (zdjęcia, scenografia, montaż, efekty specjalne, dźwięk). Brak zwycięstwa w głównej kategorii, które „Diunie” zgarnęła sprzed nosa „CODA”, może dla niektórych z perspektywy czasu wydawać się kolejnym oscarowym chichotem losu – o filmie Apple TV+ mało kto dziś pamięta, a tymczasem „Diuna” od prawie trzech lat nie schodzi z ust wielu jej zagorzałych fanów.
Mimo finansowego sukcesu, wielu nagród i ogólnego uznania wśród widzów i krytyków wypuszczona pod koniec 2021 roku filmowa adaptacja „Diuny” okazała się niczym więcej jak pobieżnym i pozbawionym głębi streszczeniem pierwszej połowy legendarnej powieści Franka Herberta. Żeby być jednak uczciwym, muszę przyznać, że po wielkim zawodzie przy okazji premierowego seansu (oraz pierwszej powtórki), kiedy wymagania stały się już niewielkie i dobrze wiedziałem czego się spodziewać, to każda kolejna wizyta na Arrakis wypadała lepiej. Obawiam się jednak, że niewielka w tym zasługa samego Villeneuve'a – jeśli już to jego oka do castingu i umiejętności dobierania sobie odpowiednich współpracowników, przede wszystkim mam na myśli Zimmera. Główną rolę odgrywa w tym jednak ogromny sentyment i uznanie skierowane ku literackiemu pierwowzorowi. Nie wyobrażam sobie jednak, aby taka sytuacja powtórzyła się w przypadku drugiej części. I tym razem jest to – jak to się zwykło powiadać – tylko i wyłącznie „zasługa” kanadyjskiego reżysera.
Recenzja filmu „Diuna 2” w reżyserii Denisa Villeneuve'a
Dla widzów, którzy nie czytali książki Herberta, już pierwszy film sprawiał wrażenie pustego, nudnego i przesadnie nadętego. Wynikało to głównie z tego, że historia została spłycona i skondensowana do niezbędnego minimum, przez co ciężko było w ogóle zanurzyć się w ten świat. Nie pomagali też bohaterowie, którym widz nie miał ochoty kibicować, bo niby czemu? Nie spędził z nimi zbyt wiele czasu, nie poznał ich motywacji, charakterów, a co gorsze nie bardzo rozumiał, dokąd to wszystko ma zmierzać. W drugiej części problem ten nasila się wręcz do granic możliwości. Villeneuve spłyca fabułę drugiej części książkowej „Diuny”, jak się tylko da, będąc najwyraźniej przekonanym, że trzeba przerobić ją na historię bardziej przystępną dla współczesnego widza i ponownie ma przez to gigantyczny problem z rozwojem postaci. Scenariusz – przy którym pracował też sam reżyser – ponosi na tym polu całkowitą klęskę. Pomijając na potęgę książkowe wątki i wprowadzając przy tym diametralne zmiany w charakterach postaci, nie potrafi tchnąć w swoją wersję tej opowieści zbyt wiele napięcia i żadnej stawki, przez co widz nie znający oryginału otrzymuje historię o bohaterach, do których cały czas nie żywi absolutnie żadnych emocji.
O ile pierwsza część, choć pobieżnie, to dosyć wiernie adaptowała wydarzenia spisane przez Franka Herberta w powieści z 1965 roku, tak jej kontynuacja jest już de facto zupełnie inną opowieścią, która może i kończy się prawie tak samo, jak w pierwowzorze, ale droga, którą przebywamy od pojedynku Paula z Dżamisem do jego starcia z Feydem-Rauthą, jest już zupełnie inna. I nie chodzi mi wcale o czepianie się tego, że Villeneuve pomija jeden czy drugi poboczny wątek, na który zwyczajnie nie ma czasu. Chodzi o wypaczanie historii i podstawowe zmiany w tym, jak zachowują się pierwszoplanowi bohaterowie. Jako że do premiery zostało jeszcze trochę czasu i nie chcę psuć wam przyjemności rozczarowania z seansu, to powstrzymam się od wchodzenia w szczegóły, ale nie mogę nie wspomnieć, że musicie być przygotowani na to, że zarówno Paul, Chani, Jessica jak i Stilgar nie reprezentują w tym filmie postaw znanych z powieści.
Nie zobaczycie na ekranie wielkiej miłości Usula i Sihaji, zapomnijcie o próbie pokazania rozterek, z którymi po przybyciu do Fremenów musiała mierzyć się Jessica rozdarta pomiędzy miłością do syna, powinnością wobec zakonu Bene-Gesserit i swoim obowiązkiem wobec plemienia. Pełen honoru i mądrości Stilgar? Chyba żartujecie, przecież lepiej zrobić z niego pociesznego głupka zaślepionego fanatyzmem religijnym, który skacze z radości za każdym razem, gdy Muad'Dib zrobi cokolwiek – dosłownie cokolwiek. Zmieniając „Diunę” na swoją modłę Villeneuve chciał za wszelką cenę jak najmocniej zaakcentować wątek religijnego zaślepienia i tego, że to właśnie ono napędza wszystkie wydarzenia i prowadzi do ostatecznej zguby głównego bohatera oraz jego wyznawców, ale robi to tak topornie i bez wyczucia, że można by nazwać jego „Diunę” kinem kilofa i szpadla.
Jeszcze mocniej niż przy pierwszej części reżyser postawił na podporządkowanie się współczesnym standardom Hollywoodu i odarł tę historię z charakteryzującego ją mistycyzmu, nie dostrzegając, że tym samym pozbawia ją wylewającej się z każdej strony powieści głębi oraz transcendencji. Co najgorsze, Villeneuve nie potrafił (i chyba nawet niespecjalnie próbował) znaleźć własny sposób na wypełnienie tej pustki – odrealniona i epicka ścieżka dźwiękowa Zimmera i monumentalne zdjęcia Frasera tym razem to za mało. Tym razem nieszczególnie pomagają mu już nawet sami aktorzy.
Nikt już nie wybija się tutaj ponad przeciętność. Zendaya przeważnie snuje się po planie, próbując przekonać nas do tego, że jej bohaterką targają jakieś emocje, a Timothée Chalamet prezentuje nam Paula totalnie wypranego z życia. Trudno doszukać się na ekranie uczuć, które powinny kotłować się w jego głowie i dostrzec to, w jak katastrofalnej sytuacji się znalazł – jego rola nabiera nieco wigoru w ostatnim akcie, co jest dobrym przykładem tego, że gdyby Villeneuve był wierniejszy oryginałowi, to wyszłoby to wszystkim na dobre.
Gdyby jeszcze kilkadziesiąt godzin temu ktoś zapytał mnie, czego spodziewam się po drugiej części filmowej „Diuny”, to powiedziałbym, że dostaniemy nic innego, jak skondensowaną wersje drugiej połowy powieści Herberta, która pomijając wiele wątków, będzie przynajmniej starała się zachować serce tej historii, co może sprawić, że gdzieś przy trzecim, a może już drugim seansie zacznę odczuwać większą przyjemność z ponownego obcowania z tym światem i jego bohaterami.
Nawet pomimo wszystkich wad jedynki nie postawiłbym na to, że Villeneuve posunie się do takiej ingerencji w materiał źródłowy i zastąpi go wyjałowionym zamiennikiem, który nie daje nawet jednego powodu do tego, żebym miał ponownie zasiąść do seansu. I choć „Mesjasza Diuny” zapewne się doczekamy to trudno mi sobie wyobrazić, abym kiedykolwiek miał zobaczyć go na dużym ekranie, zwłaszcza że po tym, co Villeneuve nam właśnie zaprezentował mamy już pewność, że z książką Herberta będzie miał on niewiele wspólnego.
Ocena filmu „Diuna: część 2”: 2/6
zdj. Warner Bros.