„Do ostatniej kości” – recenzja filmu Luki Guadagnina. Miłość cielesna

W polskich kinach zadebiutował nowy film Luki Guadagnina,  „Do ostatniej kości”. Jak wypada mroczna historia miłosna historia z głównymi rolami Timothéego Chalameta i Taylor Russell? Zapraszamy do lektury naszej recenzji.

Kluczem do rozkodowania znaczeń nowego filmu Luki Guadagnina, jak nigdy wcześniej, jest czas akcji. Odniesienie do rzeczywistych wydarzeń i historycznych okresów zawsze grają u reżysera „Call Me By Your Name” rolę niebagatelną, ale w przypadku „Do ostatniej kości” ściśle odnosi się do zrozumienia tematu i centralnych motywów. Film rozgrywa się w latach osiemdziesiątych – podczas prezydentury Ronalda Reagana. Okres ten odznaczył się w amerykańskiej historii przede wszystkim mocnym zwrotem ku konserwatyzmowi – ostatecznemu, mogłoby się wydawać, zduszeniu kontrkulturowej burzy wznieconej jeszcze w latach sześćdziesiątych. Pomiędzy innymi założeniami, rządy Reagana obiecywały powrót do wartości „dawnej Ameryki”: ideowego upodobnienia do ery Eisenhowera, ponowną centralizację roli rodziny i tradycji.

To przez taką Amerykę, w podróży przypominającej czasem mitologiczną odyseję, wędrują Maren i Lee. Bohaterów połączył status wyrzutków – włóczęgów funkcjonujących gdzieś na marginesie reaganowskiej wizji Ameryki, niewpisujących się w żaden z usankcjonowanych blueprintów. Ona: porzucona przez rodzica, samotna, skryta, nauczona żyć tak, by nigdy nie pokazać światu zbyt dużo z samej siebie. On: ejtisowy drifter z rozerwanymi dżinsami, wypracowanym już kręgosłupem, ale i nieprzepracowaną ojcowską traumą. Fabularnym nośnikiem inności tej dwójki jest w opowieści Guadagnino, adaptującej powieść Camille DeAngelis, potrzeba żywienia się ludzkim mięsem. Skrzętnie skrywany kanibalizm – cecha co najmniej nietypowa w tradycji filmowych protagonistów – jest odrażający i nieakceptowalny (choć przy tym nierzadki – w filmie odkrywamy, że w tej Ameryce kryje się cała rzesza kanibali, nazywających siebie Zjadaczami). Nie jest w stanie pogodzić się z nim chociażby bezradny ojciec Maren i widzom też będzie trudno zaakceptować wywrotową cechę dwójki bohaterów. Tak mocną transgresją widowisko Guadagnina zmusza jednak do wykroczenia poza strefę komfortu i odnalezienia empatii wobec bohaterów, których pragnienia trudno obdarzyć zrozumieniem.

do ostatniej kosci zdjecie z filmu-min.jpg

W warstwie koncepcyjnej taki zamysł prowokuje i rodzi ciekawe możliwości. Każdy z widzów będzie musiał jednak ocenić, czy po naniesieniu na przedstawioną na ekranie historię prowadzi do takiego połączenia z narracją, na jakie liczy reżyser (swoje zdanie na ten temat rezerwuję na koniec). Niewątpliwym jest natomiast, że mimo kontrowersji płynących z głównych motywów, Guadagnino opowiada swoje postacie z niezmierną czułością. Główne role, należące do znakomicie obsadzonych Timothéego Chalameta i Taylor Russell, przenoszą młodzieńczą niewinność i burzę dojrzewania: poszukiwania swojego miejsca na świecie, pierwszej wielkiej miłości,  inicjacji w świat nie tyle dorosły, ile inny, obcy. Pewnej dozy ciepła reżyser nie odmawia nawet postaci Sully’ego, seryjnego Zjadacza, w którego wstrząsającym modus operandi mieści się skręcanie liny z włosów swoich ofiar. W roli tego bohatera, na przekór dotychczasowym angażom, pojawia się świetny Mark Rylance (wywrócenie dotychczasowego wizerunku znanych aktorów wydaje się jedną z nadrzędnych strategii Guadagnina – to samo robi też w przypadku Michaela Sthulbarga, znanego z fantastycznej roli w „Call Me By Your Name”, grającego tym razem upiornego kanibala-rednecka).

„Do ostatniej kości” rozgrywa się w ciekawym przemieszaniu konwencji kina coming-of-age, odpychającego body horroru, filmu drogi w poetyce slow cinema i zmysłowej historii miłosnej. Urzeka w nim przede wszystkim sprawność w opowiadaniu o podróży przez Amerykę – różnorodną, choć stanowczo niemityzowaną. „Amerykańskość” obserwujemy w filmie Guadagnina przez pryzmat zabitych dechami miejscowości, zdemolowanych pustostanów, podniszczonych stacji benzynowych i motelików, ciemnych pól kukurydzy i przede wszystkim: rozległych pustkowi. W tej krainie nietrudno o przemoc, a kanibalizm w dziwny sposób nie kłóci się ze scenerią. Bardziej krwawe sceny Guadagnino inscenizuje jednak z umiarem – dostrzega więcej możliwości w sugerowaniu niż otwartym obrazowaniu.

A jednak, mimo hybrydowości opowiadania i wielu błyskotliwych metafor, „Do ostatniej kości” trudno nazwać jego najlepszym filmem. Włoskiemu reżyserowi zabrakło tym razem większego wyczucia w symetryzowaniu ekscesu, nawet symbolicznego. Można łatwo zbić ten argument jako przejaw odbiorczej słabości po mojej stronie. Jako wrażliwszy widz przyznaję: być może nie udźwignąłem trudniejszych elementów „Do ostatniej kości”. To powiedziawszy, o ile wcześniejsze osiągnięcia Guadagnina niosły z sobie silne katharsis – wystarczy wspomnieć znakomite zakończenia „Susprii” i powiązanego tu wątkiem wykluczonych kochanków „Call Me By Your Name” – tak trudno poczuć je w finale jego najnowszego filmu. Za sprawą ostatnich scen, którymi reżyser cyzeluje na ekranie motyw miłości ostatecznej, najlepiej zapamiętałem z niego nie emocje płynące z przekazu, a z wartości szokowej.

Ocena filmu „Do ostatniej kości”: 4/6

 

zdj. Warner Bros.