„Dziedzictwo Jowisza” – recenzja serialu. Superbohaterowie w kryzysie

Do oferty platformy Netflix trafił nowy serial superbohaterski oparty na oryginalnej serii komiksów Marka Millara, autora „Supermana: Czerwonego Syna” i „Staruszka Logana”. Jak wypada seria według showrunnera Stevena S. DeKnighta („Spartakus”)? Zapraszamy do lektury naszej recenzji.

COVID skutecznie odciął nas od kinowego superbohaterstwa, ale na niedosyt produkcji poświęconych nadprzyrodzonym herosom narzekać z całą pewnością nie możemy. W streamingach co rusz pojawiają się następne produkcje albo wprost na komiksach oparte, albo odwołujące się do popularnych komiksowych konwencji. Do szyderczego „The Boys” i znakomitej animacji „Invincible” produkcji platformy Amazon Prime Video dołączy wkrótce „Dziedzictwo Jowisza”, netfliksowy wpis w modzie na telewizyjne post-superbohaterstwo. Serial będący pierwszym owocem masywnego kontraktu, który z platformą streamingową podpisał Mark Millar, wypada raczej blado w zestawieniu z projektami Amazona. Pierwowzór „Dziedzictwa Jowisza” nie posiłkuje się podobnie ironicznym ujęciem tematu, co obie wspomniane serie. W cyklu komiksowym Millar usiłuje zestawić mit superbohaterstwa z mitem Ameryki i kapitalizmu. Z konwencji autor sobie nie drwi, a próbuje, na podobieństwo trochę „Strażników” Alana Moore’a, użyć jej niczym swoistego krzywego zwierciadła, w którym odbiją się zarówno amerykańskie wartości, jak i amerykańskie grzechy. W oryginale nie brakuje odniesień nie tylko do ulubionych bohaterów DC i Marvela, a do szeroko pojętej popkultury: „Gwiezdnych wojen”, „King Konga”, współczesnych i dawnych mitologii.

Dziedzictwo Jowisza” nie będzie kolejnym hitem streamingu

Andrew Horton jako Brandon Sampson w serialu Dziedzictwo Jowisza

Na pierwszym planie serialowe „Dziedzictwo Jowisza” to opowieść o zmianie pokoleniowej – a ściśle o zmianie warty w mocno dysfunkcyjnej rodzinie superbohaterów. Podstarzali amerykańscy herosi, Utopian i Lady Liberty, wychowują dwójkę szczególnie uzdolnionych dzieci – spadkobiercy rodzinnej potęgi są jednak albo zupełnie oporni wobec podjęcia dziedzictwa, albo podatni na wywiedzione z dzięsiątków komiksów moralne i etyczne zwątpienie wobec własnej potęgi. Drugi wątek, który cofa akcję do czasów krachu na Wall Street w październiku 1929 roku, pozycjonuje historię w szerszym spektrum amerykańskiej historii – to tu odnajdą się odniesienia do fundamentów Amerykańskiego Snu i właściwe, a przynajmniej najbardziej obiecujące, zainteresowanie narracji.

To powiedziawszy, sam pomysł na podjęcie wysłużonej konwencji spod znaku pięści i peleryny nie wystarczy już, by przyciągnąć widownię. Zwłaszcza w obliczu wszystkich niedawnych produkcji, które o stawaniu na ramionach olbrzymów mówiły znacznie ciekawiej. W „The Boys” otrzymaliśmy brutalne rozliczenie z mitem superbohaterskiej niewinności. W „Invincible” Robert Kirkman (ten od „The Walking Dead”) pomieszał młodzieżowy bunt z kompleksem Boga, zaś Damon Lindelof podjął kultowe „Watchmen”, by opowiedzieć dla HBO, jak Ameryka radzi sobie z przepracowaniem narodowej traumy. W obliczu tak ambitnych realizacji, „Dziedzictwu” zabrakło wyraźniejszej wizji. Rozwój opowieści determinują tu usiane kliszami dialogi, generyczne pojedynki i wypłaszczone, odlinijkowe niemal relacje. Spośród tych ostatnich najsłabiej wypada chyba ta łącząca Brandona Sheldona aka młodego herosa znanego jako Paragon i jego ojca, Utopiana, granych przez Josha Duhamela i Andrew Hortona. Aktorstwo to w przypadku obu neoherosów zaledwie ćwierć problemu, bo prawdziwy problem leży w tym, jak nieumiejętnie przeniesiono te postacie z kart komiksu.

Arrowwersum w wersji Netfliksa

Tyler Mane jako Blackstar w serialu Dziedzictwo Jowisza

Podczas gdy większość bohaterów „Dziedzictwa Jowisza” to mocno oczywiste i umyślne przenośnie herosów komiksowego mainstreamu, komentarz (jeśli znajdziemy tu w istocie jakiś komentarz) Netfliksa wypada blado i nieciekawie. Zamiast wznieść się w wyraźnym celu ponad przetwarzane wzorce, serial usiłuje je w zasadzie wyłącznie nieumiejętnie naśladować. Efektem jest średnio udany cosplay bez bodaj żadnych ciekawszych ambicji. Serial broni się niemal wyłącznie, gdy usuwa z superherosów koszmarną charakteryzację i przenosi akcję do czasów sprzed Złotej Ery Komiksu, pokazując widzom, jak doszło do superbohaterskiego debiutu w Ameryce. Na domiar złego, jakościowo też nie ma tu właśnie żadnych rewelacji. Choć efekty specjalne, zwłaszcza te praktyczne, potrafią od czasu do czasu przypomnieć, kto stoi za finansowaniem projektu, „Dziedzictwo Jowisza” najczęściej wygląda jak następny i mocno wyposzczony wpis w Arrowverse. Udawanie „Supergirl” w kontekście akcji i „Riverdale” w odniesieniu do uwypuklania związków między postaciami pada bardzo daleko od skojarzeń, które Millar obiecywał parę miesięcy temu. Autor komiksu zapowiadał wówczas superbohaterski odpowiednik „2001: Odysei kosmicznej” i drugiego „Ojca chrzestnego”.

Kiepska prezentacja nie jest zasadniczym problemem, choć zaskakuje, bo Netflix zapłacił za Millarworld (studio Millara) dziesiątki milionów dolarów, a z „Dziedzictwa Jowisza” chciał rzekomo rozwinąć całą superbohaterską franczyzę. W serii, która próbuje ugryźć fabułę superhero od innej, rzekomo bardziej uświadomionej strony, nie ma za grosz humoru, autoironii, dystansu do siebie czy – w istocie – jakiejkolwiek żywotności. „Dziedzictwo Jowisza” to świat nie smutny (bo trzeba umieć generować emocje, żeby było smutno), ale boleśnie wyjałowiony, odsłaniający w rzeczywistości to, czym medium superbohaterskie mogłoby się stać, gdyby za najnowszymi filmami i serialami nie stali jednak bardziej uzdolnieni twórcy. Choć od strony całości formy zamysł był najwyraźniej odwrotny, „Dziedzictwo Jowisza” to żadna dekonstrukcja superbohaterstwa, a ni mniej, ni więcej jego największy problem.

Ocena końcowa: 2/6

Zdj. Netflix