„Elvis” – recenzja filmu. Spacer po strunie

Od dziś w polskich kinach możemy świętować powrót króla. Elvis Presley, znany też jako bóg seksu, ikona stylu, zwierzę sceniczne czy też po prostu Król rocka — jedna z najbardziej rozpoznawalnych postaci we współczesnej muzyce popularnej doczekała się kolejnej reprezentacji kinowej za sprawą nowego filmu w reżyserii Baza Luhrmanna. Czy film z Austinem Butlerem w roli głównej spełnił nasze oczekiwania jako gromko zapowiadanej najgorętszej premiery tego lata? Przekonajcie się sami.

W hollywoodzkim rozkładzie sił Baz Luhrmann zajmuje osobliwe miejsce. Australijski auteur może zejść z afisza na kilka lat, by potem beztrosko wparować na pierwsze strony gazet i nagłówki serwisów z blockbusterem o sile przebicia, której nie powstydziłby się sam król rocka. Reżyser odpowiedzialny zarówno za jedne z najbardziej pokracznych adaptacji literatury w nowej historii kina (patrz „Wielki Gatsby”), jak i nowatorskie spięcie filmu z teatrem (doskonałe „Moulin Rouge!”), wciąż pracuje według własnych zasad gry. Jego gorąco wyczekiwany „Elvis” to bowiem w jednakowym stopniu rockandrollowy biopic, co widowisko typowo luhrmannowskie. To film-szafa grająca; energiczna maszyna wprawiona w ruch na podstawie prawidła, które powołały do życia „Roztańczonego buntownika” i kuriozalną wariację „Romeo i Julii”. Zmarłemu 45 lat temu Presleyowi obraz z pewnością przypadłby do gustu. Jest w nim tyle werwy, ile sam Elvis wkładał w swoje spektakle, jest uznanie dla kulturowych korzeni, na których wyrósł muzyk; wreszcie jest też serce – pulsujące, dudniące i tętniące w rytm, któremu nie sposób się oprzeć.

Luhrmann mierzy się w „Elvisie” z ambicjami, by uczynić z widowiska muzyczną epopeję. Od chwili gdy tzw. „Pułkownik” Tom Parker – grany przez Toma Hanksa niesławny menadżer artysty, a zarazem narrator historii – inicjuje monolog, dociera do nas zamysł o dziele przekrojowym; estradowej wędrówce przez dekady rozkwitającej w duchu kapitalizmu Ameryki. Otwierający (i tym samym najlepszy) akt opowiada o narodzinach Presleya – tych fizycznych, w skrajnej biedocie i zaściankowości Głębokiego Południa, jak i tych duchowych, natchnionych muzyką gospel i superbohaterami. W ciągu pierwszych kilkudziesięciu minut „Elvis” ma w sobie najwięcej ikry. Przejaskrawiony jak zwykle Luhrmann żongluje konwencjami od groteski, przez rasowy musical, aż po estetykę komiksu, dzieli ekran niczym twórcy dokumentalnego „Woodstocku” i wrzuca nas w centrum wydarzeń kilku płaszczyzn czasowych. Brzmi to karkołomnie, lecz sposób, w jaki reżyser po raz pierwszy ukazuje nam Austina Butlera jako Elvisa na ekranie naprawdę elektryzuje. Ma się wówczas wrażenie faktycznego obcowania z legendą. Noga sama idzie w ruch, a stanik mimowolnie zaczyna się rozpinać.

Sprawdź też: „Czarny telefon” – recenzja filmu. Pocałunek w ciemności

Tom Hanks i Austin Butler w filmie Elvis dla Warner Bros.jpg

Opakowanie filmu sporą ilością treści nie służy „Elvisowi” jednak tak wyraźnie, jak ma to miejsce w prologu. Czasem wręcz działa to na jego niekorzyść. Doniesienia o istnieniu czterogodzinnej wersji obrazu wydają się podłożem klęski niektórych z elementów wprowadzonych do fabuły. Najgorzej pod tym względem prezentuje się – zapowiadany jako bardzo istotny – wątek małżeństwa Presleya z Priscillą (Olivia DeJonge) i poprzedzający go okres wojskowy Elvisa, który w oczach i ustach bohaterów urasta do rangi wydarzenia. Tymczasem europejska służba militarna odznacza się jedną wątłą sceną, zaś sama żona protagonisty nie stanowi dla opowieści więcej, niż tylko fragment krajobrazu. W montażowni podjęto kilka złych decyzji, po których zdrowy rozsądek kazałby chyba ubiegać się o wersję reżyserską. Kwestią godną ubolewania jest natomiast decyzja o podarowaniu Parkerowi zadania narratora. Pod toną paskudnej charakteryzacji „Pułkownik” w interpretacji Hanksa wypada jak pospolity złoczyńca, który dopiero co opuścił plan filmu o Jamesie Bondzie. To monotonna postać definiowana wyłącznie przez swoją chciwość, a w funkcji narracyjnej trudno szukać pobudek innych niż reżyserskie figle.

Luhrmann wraz ze spółką scenarzystów (Sam Bromell, Craig Pearce i Jeremy Doner) niejednokrotnie lepiej niż z pewnymi aspektami biografii Presleya, poradzili sobie z całokształtem kulturowego pejzażu Ameryki lat 50. i 60. Istotną rolę w opowieści odgrywają powiązania Elvisa z – wciąż wówczas szyderczo marginalizowaną – czarną kulturą oraz zapomnianymi przedstawicielami muzyki Południa, począwszy od Rosetty Tharpe, przez Little Richarda, po Big Mamę Thornton i B.B. Kinga. Twórcom udaje się też fachowo uchwycić narodziny nowego świata – rozpędzonego popędu konsumenckiego o twarzy Elvisa na kubkach, swetrach i przypinkach, a także stopniowej liberalizacji seksualnej, którą przyspieszyły ekstrawaganckie ruchy miednicy Presleya. Pośród chaosu kontestacyjnej rzeczywistości w filmie Luhrmanna lepiej wypada niestety „Elvis” niż Elvis. Do ostatecznej wartości obrazu muzyk wnosi więcej jako ikona niż targany wewnętrznymi sporami człowiek. Austin Butler jest bezsprzecznie doskonały w roli Presleya, aczkolwiek poza wybitnymi występami scenicznymi, aktor nie otrzymał równie dużej szansy odkrycia Elvisa jako osoby.

Rzuć okiem na: Obi-Wan Kenobi może powrócić w 2. sezonie. Oto pięć otwartych wątków z finału serii

elvis-film-premiera-2022.jpg

Elvis o twarzy aktora, który wybił się na sitcomowych serialach Nickelodeona, nie jest jednak tak jałową postacią, jak wspomniany już Gatsby z poprzedniej produkcji Luhrmanna. Oglądając film odnosi się wrażenie, że Butler przeniknął Elvisa, a Elvis przeniknął Butlera; że na ekranie doszło do jedynej w swoim rodzaju symbiozy, a kreacja Króla czekała na 31-letniego gwiazdora „Kronik Shannary” przez całe jego życie. Butler nie tylko wzorowo odzwierciedla głos, akcent czy ruch muzyka, aktor opanował do perfekcji charakterystyczne mikroekspresje Presleya, dezynwolturę, jak i to unikatowe połączenie komfortu i frenezji, którym Elvis odznaczał się zarówno na scenie, jak i poza nią. Powiedzieć o „Elvisie”, że jest to „one-man show”, to jakby nie powiedzieć nic. Estradowe wyczyny odtwórcy głównej roli same w sobie są warte ceny biletów, a jeśli argument was nie przekona, to pozwolę sobie napomknąć, że Butler osobiście wyśpiewał wszystkie piosenki „młodego” Presleya.

Filmowa biografia „Elvisa” to pozycja obowiązkowa na koncertowej mapie tego sezonu. Najnowsza produkcja Luhrmanna nie zapisze się może w historii kina jako najlepszy film 2022 roku, ale część z jej elementów powinna pozostać w świadomości globalnych kinomanów. Największym wygranym projektu jest bez wątpienia Austin Butler, bo jego kreacja to ta z gatunku windujących kariery do niebios Hollywoodu. Wszyscy naśladowcy Elvisa mogą się już rozejść.

Ocena filmu „Elvis” 4/6

Zdj. Warner Bros.