Fabuły nie dowieźli – recenzja komiksu „Amazing Spider-Man. Epic Collection: Rzeź maksymalna”

27 września na sklepowe półki zawitał kolejny tom „Amazing Spider-Man Epic Collection” o wiele mówiącym tytule „Rzeź maksymalna”. Zapraszamy do recenzji.

Już od dwóch i pół roku wydawnictwo Egmont raczy nas kolejnymi tomami zbierającymi klasyczne przygody Spider-Mana. Jako ktoś wychowany na zeszytach od TM-Semic, nie mogłem przepuścić takiej atrakcji i regularnie sięgałem po kolejne tomy, w których publikowano znane mi z dzieciństwa historie. W poprzednim tomie „Plaga pająkobójców” znalazły się historie publikowane przez TM-Semic w 1994 roku, a wśród nich także ta, na której w latach 90. zakończyłem swoją przygodę ze Spider-Manem (chodzi o zeszyt, w którym Spider-Man i Venom zawierają rozejm). „Rzeź maksymalna” to już obszar, którego do tej pory eksplorować nie miałem okazji, wykraczający poza zakres żywionego do Pająka z lat 90. sentymentu. Jakie zatem wrażenia z tej nowo zawartej znajomości? Cóż, zacznijmy od początku.

We wstępie autorstwa J.M. DeMatteisa (jednego z tych lepszych scenarzystów komiksów o Spider-Manie w tamtych czasach) dowiadujemy się nieco o okolicznościach powstania tej dziejącej się na łamach kilku serii o Spider-Manie 14-częściowej historii. Scenarzysta ten nie był z początku zachwycony pomysłem na nią, nie przepadał bowiem za postaciami Venoma i Carnage'a. Ostatecznie dał się jednak przekonać do udziału w projekcie, przy którym współpracować mieli z nim David Michelinie, Tom DeFalco i Terry Kavanagh. Wydawać by się mogło, że z taką załogą na pokładzie powinno powstać coś ciekawego. Sam byłem swego czasu pod wrażeniem pierwszej historii z Carnage'em, wydanej przez TM-Semic w grudniu 1993 roku (znajdzie się w pominiętym, póki co tomie „Hero Killers” zapowiedzianym na przyszły rok), więc jej rozbudowany sequel jakim jest „Rzeź maksymalna”, wydawał się łakomym kąskiem – inna sprawa, że byłem wtedy nieco zniechęcony do ciągnących się w nieskończoność historii – serwowane w małych, zeszytowych dawkach trwać mogły pół roku, rok i dłużej, a ja jakoś nie miałem do tego cierpliwości (nie wspominając o tym, że czasami brakowało też kieszonkowego) i to między innymi za ich sprawą zniechęciłem się do regularnego kupowania komiksów. Co innego teraz, gdy taka „Rzeź maksymalna” mieści się w jednym tomie i można przeczytać ją jednym ciągiem... tyle że, jak się okazuje, trudno to nazwać przyjemnym doświadczeniem.

Carnage powraca – jest to wytłumaczone na dość mętny i naciągany sposób, ale to część konwencji, można przymknąć oko. Gdy wydostaje się na wolność, szybko dołącza do niego kilkoro innych świrusów, w tym niejaka Shriek (która momentalnie zajmuje stanowisko dziewczyny czerwonego rzeźnika), sześcioręki klon Spider-Mana oraz Demogoblin (później dołącza jeszcze Carrion). Łączy ich jedno – chcą zabijać. Jak najwięcej. W obliczu grupy śmiertelnie groźnych przeciwników, Spider-Man będzie potrzebował wsparcia – udzielą go postacie takie jak Cloak i Dagger (w życiu o nich wcześniej nie słyszałem), Czarna Kotka (to już bardziej), Firestar (postać, którą kojarzyłem przede wszystkim ze starej kreskówki ze Spider-Manem) wampir Morbius, cyborg Deathlok, oraz oczywiście Venom. Później dołączają również Iron Fist oraz Kapitan Ameryka (co ciekawe, w dodatkach jest mowa także o Cardiaku czy Solo, którzy mieli się tu także pojawić, ale ostatecznie do tego nie doszło). Jak więc widać mamy tu całą masę postaci, powinno więc być ciekawie, prawda? Prawda? No niestety nie jest. Fabuła historii, która zajmuje blisko 90% tomu da się streścić w dwóch zdaniach. Kompletnie ześwirowani superłotrzy zabijają kogo się da, świetnie się przy tym bawiąc, a bohaterowie dwoją się i troją, by ich powstrzymać (i raczej nie bawią się zbyt dobrze). Problem w tym, że część z nich w żadnym wypadku nie zgadza się na zabicie, któregokolwiek ze swych krwiożerczych przeciwników, co w konsekwencji skutkuje przeciąganiem całej jatki i... jeszcze większą ilością ofiar.  I to w sumie tyle. Żadnych ciekawych zwrotów akcji, żadnych zaskoczeń, a to, co zwykle stanowi o sile i wyjątkowości komiksów z Pajączkiem z tamtych lat, czyli wszelkie wątki obyczajowo-rodzinne zepchnięte zostają na dalszy plan i ograniczone do kilku światopoglądowych pogawędek Petera z odnalezionym po latach ojcem oraz fochami MJ o to, że Peter obiecał zrobić sobie przerwę od bycia Spider-Manem, ale nie dotrzymał słowa (co zrozumiałe, gdy na ulicach masowo giną ludzie). Wesoła nawalanka trwa więc sobie w najlepsze przez ponad 300 stron, by ostatecznie zakończyć się za sprawą wyjętego z kapelusza rozwiązania... No, prawie, bo na zakończenie mamy jeszcze dogrywkę rozgrywającą się już w mocno okrojonym składzie (co w sumie wychodzi jej na dobre). I kiedy historia dobiega końca, nie pozostaje nic innego jak tylko odetchnąć z ulgą, że mamy już te męki za sobą.

Problemów jest tu co najmniej kilka – po pierwsze – postaci jest za dużo, większość robi za tło i jest tu tylko po to, by miał kto wziąć udział w niekończącej się nawalance (w zasadzie to chyba tylko Venomowi miałem chwilami chęć kibicować). Motywacje są przeważnie mętne albo żadne, a ilość akcji przytłacza i... nudzi. Szczególnie gdy wziąć pod uwagę fakt, że twórcy starają się pokazać krwawą łaźnię w wersji „light”. To jest w postaci, która spokojnie by przeszła w filmie z kategorią wiekową PG-13. Przydałby się tu klimat i mrok rodem z „Torment” Todda McFarlane'a – w taki sposób można z powodzeniem sprzedać bardzo oszczędną fabułę i jednocześnie zrobić na czytelniku wrażenie. Ale „Rzeź maksymalna” to w rzeczywistości rzeź minimalna. Mrok jest umowny, praktycznie go nie czuć. Ktoś tam niby ginie, ale w sumie nikt ważny i pokazane jest to tak, by niczego nie pokazać, skutkiem czego emocji nie wywołuje to żadnych. A skoro fabuły też praktycznie nie ma, to trudno znaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia, który przykuwałby do opowiadanej historii, sprawiając, że trudno się od niej oderwać. Fakt, że narysowane jest to na przyzwoitym poziomie – na zespół rysowników złożyli się w końcu Ron Lim, Alex Saviuk, Mark Bagley, Sal Buscema oraz Tom Lyle (znany mi do tej pory głównie jako rysownik przygód Batmana i Robina) – a więc sami starzy wyjadacze gwarantujący przynajmniej przyzwoity poziom. Nie ma tu tak poważnych wahań (i spadków) formy jak w wydawanych przez Egmont komiksach o Batmanie z lat 90., ale z drugiej strony brak jednak tej iskry, która pozwoliłaby wyciągnąć przesadnie prostą historię na wyższy poziom przy pomocy warstwy wizualnej. 

Na deser dostajemy historię „Firmowe geny”. Za rysunki odpowiada tu Scott McDaniel (jest przyzwoicie, ale nic ponadto), a za scenariusz Terry Kavanagh. Opowieść jest dośc prosta, ale mimo to można by się zastanawiać, czy nie ma tu więcej fabuły, niż na poprzedzających ją 350 stronach. Spidey, Punisher i Sabretooth wplątani zostają w aferę związaną z eksperymentami genetycznymi, a drastyczne różnice między metodami działania całej trójki, poważnie utrudnią wybrnięcie z kłopotów. Czyta się to w miarę sprawnie, szczególnie gdy się jest na świeżo po fatalnej „Rzezi”.

Na samym końcu tomu znajdziemy jeszcze kilkanaście stron materiałów dodatkowych w tym krótki przewodnik po starciu Pająk – Venom – Carnage, czy też artykuły z przesadną wręcz ekscytacją zapowiadające publikowany tu cross-over („Dzieją się rzeczy WIELKIE!”), w których mowa jest także o rzeczach, które chyba wyleciały na wczesnym etapie prac nad tą historią, bo w samym komiksie się nie pojawiają. Na dokładkę kilka grafik z okładek, kilka czarno-białych plansz  oraz alternatywna wersja kilku stron z jednego z zeszytów.

Podsumowując – „Rzeź maksymalną” czytało mi się zdecydowanie najgorzej spośród wszystkich dotychczasowych tomów Spider-Man Epic Collection i to pomimo faktu, że nie mamy tu żadnych wątpliwej jakości zapychaczy publikowanych na łamach wszelakich Annuali. Z przykrością stwierdzam, że na tę chwilę daje mi się już we znaki pewne znużenie Spider-Manem z lat 90. Po fatalnym „Każdy z każdym” miała co prawda miejsce wyraźna poprawa poziomu przy okazji „Plagi pająkobójców”, ale tym razem było gorzej niż kiedykolwiek dotychczas. Nieustająca nawalanka bez wsparcia klimatu i fabuły, zdecydowanie nie jest tym, co w komiksach superbohaterskich mnie pociągało w latach 90. czy pociąga teraz, więc na pytanie, czy polecam niniejszy tom, pozostaje mi odpowiedzieć: Niekoniecznie. Zdecydowanie lepiej (pod praktycznie każdym względem) wypadał debiut Carnage'a i to z nim radziłbym się zapoznać (gdy  już Egmont uzupełni lukę powstałą przez pominięcie jednego tomu).

„Amazing Spider-Man. Epic Collection: Rzeź maksymalna” zawiera zeszyty pochodzące z 1993 roku: Spider-Man Unlimited #1-2, Web of Spider-Man #101-103, Amazing Spider-Man #378-380, Spectacular Spider-Man #201-203, Spider-Man #35-37 oraz Spider-Man/Punisher/Sabretooth „Firmowe Geny” powieść graficzna.

Oceny komiksu „Amazing Spider-Man. Epic Collection: Rzeź maksymalna”

2
Scenariusz
4+
Rysunki
5
Tłumaczenie
5
Wydanie
4
Przystępność*
4
Średnia

Oceny przyznawane są w skali od 1 do 6.

Specyfikacja

Scenariusz

Tom DeFalco, Terry Kavanagh, David Michelinie, J.M. DeMatteis

Rysunki

Ron Lim, Alex Saviuk, Mark Bagley, Tom Lyle, Sal Buscema, Scott McDaniel

Przekład

Marek Starosta

Oprawa

twarda

Liczba stron

 432

Druk

kolor

Format

170x260 mm

Wydawnictwo oryginału

Marvel Comics

Data premiery

27 września 2023

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza komiksu.

zdj. Egmont / Marvel