„Falcon i Zimowy żołnierz” – recenzja pierwszego odcinka serialu Marvela

Na wciąż w Polsce nieobecnej platformie Disney+ zadebiutował dziś pierwszy odcinek kolejnego serialu Marvela. Mowa tu o „Falconie i Zimowym żołnierzu”, w ramach którego do swoich ról powrócili Anthony Mackie i Sebastian Stan. Zapraszamy Was do lektury naszych wrażeń z debiutanckiego rozdziału.

Trylogię filmów o Kapitanie Ameryce, a zwłaszcza części drugą i trzecią, często odczytuje się jako zawoalowaną alegorię polityki Stanów Zjednoczonych. Podczas gdy „Wojna bohaterów” zyskuje na dodatkowym znaczeniu, gdy widowisko zestawi się z międzynarodową polityką Ameryki, „Zimowy żołnierz”, pełnoprawny thriller polityczny, odbija paranoję ery Snowdena. „Falcon i Zimowy żołnierz”, który podejmuje pełną zagubienia rzeczywistość bez Kapitana Ameryki, też ma szansę, by stać się ciekawą alegorią kształtu zachodniego mocarstwa (a przynajmniej tego, którym było ono do niedawna). Jak dowiadujemy się z pierwszego odcinka, szczególną rolę odegrają tu narodowe symbole, pozycje autorytetu – błędnie zrozumiane i nietrafnie obsadzone.

Ponieważ akcja rozgrywa się zaledwie parę miesięcy po zakończeniu „Avengers: Końca gry”, największa część pierwszego odcinka służy ponownemu wprowadzeniu tytułowego duetu, a dokładniej obu tytułowych postaci, bo do zapowiadanego team-upu jeszcze w tym rozdziale nie dochodzi. Bucky Barnes i Sam Wilson otrzymują tu dwa pełnoprawne prologi, uwypuklające obu bohaterów – do tej pory mocno zmarginalizowanych względem głównych herosów uniwersum. Były Zimowy żołnierz, wciąż zakładnik traumatycznych wspomnień ze swojej niewolniczej służby w Hydrze, próbuje odkupić dawne winy i jednocześnie, jak kiedyś Steve Rogers, wpasować się w tyleż nowe, co zupełnie obce życie. Z kolei Falcon mierzy się z faktem, że światowa sława, jako członek Mścicieli, nie oznacza rozwiązania najbardziej przyziemnych problemów, w tym przypadku zaciągnięcia pożyczki i odratowania rodziny przed popadnięciem w finansową ruinę. Historia Sama Wilsona przenosi też wątek z epilogu „Końca gry”, w którym to Steve Rogers mianował Falcona swoim następcą, jako Kapitan Ameryka. Tytuł ten, już w pierwszych minutach, główny bohater odrzuca, zaś nieuchronne podjęcie tarczy stanie się zapewne jednym z głównych motorów napędowych serialu.

W debiutanckim rozdziale „Falcona i Zimowego żołnierza” otrzymujemy w zasadzie dość klasyczny już koktajl Marvela: kilka efektownych sekwencji akcji (na pierwszy plan wysuwa się zwłaszcza wybuchowy wstęp rodem z ostatniej części „Mission: Impossible”), parę dowcipnych dialogów i wyrazisty cliffhanger. Z całą pewnością nie ma tu natomiast miejsca na eksperymenty rodem z „WandaVision”. Drugi serial wydaje się bardziej konwencjonalnym podejściem do widowisk Marvela, sprawną mieszanką akcji, komedii i thrillera z międzynarodową intrygą. Warto też dodać, że od strony realizacyjnej trudno dostrzec różnicę między „Falconem i Zimowym żołnierzem” a multimilionowymi kinowymi widowiskami Marvela. Jeżeli ktoś martwił się, że telewizyjne produkcje będą pod względem jakości odstawały od swojego „starszego rodzeństwa”, to może spać spokojnie – „Falcon i Zimowy żołnierz” to superbohaterska masterklasa, zaś już w pierwszym odcinku znalazła się sekwencja akcji rodem z „Iron Mana”, ale na technicznym poziomie „Czarnej Pantery”. W samym stylu, w jakim utrzymano sceny akcji, pojawiają się zaś techniki nawiązujące zwłaszcza do roztrzęsionej hiperaktywności drugiego „Kapitana Ameryki”.

i312qqrg-min.jpg

Co ciekawe i kluczowe w kontekście pogłębienia naszej relacji z głównymi bohaterami, twórcy serii nie spieszą się ani z wprowadzeniem głównego wątku, ani wyraźniejszego zarysowania zagrożenia, z jakim bohaterowie zmierzą się w nowej erze superbohaterskiego uniwersum. Zamiast tego, „Falcon i Zimowy żołnierz” rysuje chaotyczny świat MCU po „snapie” z „Końca gry”, który poskutkował nagłym wskrzeszeniem miliardów ofiar ataku Thanosa. Wygląda na to, że konsekwencje tak nagłego zdarzenia odbiją się w serialu nieco szerszym echem, niż widzieliśmy to w „Spider-Man: Daleko od domu”. Obok efektownej strony realizacyjnej, dobry wstęp do nowej przygody z Marvelem to z pewnością efekt castingu i charyzmatycznych leadów Anthony'ego Mackiego i Sebastiana Stana, którzy wnoszą do pierwszej godziny znajomy posmak i charakterystyczną lekkość.

Na chwilę obecną trudno prorokować, gdzie w kolejnych tygodniach zawędruje nowy serial Marvela, skoro pierwszy odcinek zaledwie zasugerował, co właściwie czeka na dwóch superbohaterów. A jednak, choć bardziej „tradycyjna” w porównaniu do swojego poprzednika na Disney+, debiutancka godzina wypada bardzo obiecująco – zwłaszcza jako staranne zarysowanie postaci i przedstawienie indywidualnych dramatów. Mając w pamięci znakomitą przygodę, którą Marvel zaserwował w ramach „WandaVision”, trudno nie przyznać, że w pomniejszonym, telewizyjnym formacie wytwórnia odnajduje się jak na razie równie swobodnie, co na wielkim ekranie.

Ocena pierwszego odcinka: 4/6

Zdj. Marvel