„Godzilla kontra Kong” – recenzja filmu. Potworny double feature

W Stanach Zjednoczonych, gdzie pojawiła się już usługa HBO Max zadebiutowało dziś wyczekiwane widowisko zestawiające ze sobą dwa najsłynniejsze Kaiju w historii kina. Jak wypada „Godzilla kontra Kong”? Zapraszamy do lektury naszej recenzji filmu.

„Freddy kontra Jason”, „Obcy kontra Predator”, „Batman v Superman”. Crossovery, które stawiają naprzeciw siebie uświęcone ikony kinematografii, to zawsze ekscytujące wydarzenia dla fanów, ale realizacje takich kinowych pojedynków wypadają najczęściej mocno przeciętnie. Najnowszy owoc popkulturowej ciekawości, narastającej wraz z możliwościami realizacyjnymi współczesnego Hollywoodu, pokazuje nam mash-up, o którym długo dyskutowali entuzjaści klasycznych creature features. Który zwycięży? Kong? A może Godzilla? W przypadku filmu „Godzilla kontra Kong” (który, owszem, bardzo jasno odpowiada na to pytanie) wygrywają jednak przede wszystkim widownie w tych krajach, w których kina już się otworzyły.

Abstrahując od wszystkich opóźnień związanych z pandemią koronawirusa, na odsuwaną premierę widowiska „Godzilla kontra Kong” bezpośrednio wpłynęli włodarze Warner Bros. Przekładając kinowy beatdown stulecia, wytwórnia chciała dać twórcom okazję do pełnego dopracowania filmu. Obiecywano przede wszystkim podniesienie jakości względem poprzednich filmów – szczególnie obu nowych części „Godzilli”. Mając za sobą seans „Godzilli kontra Konga”, trzeba powiedzieć, że parę elementów faktycznie uległo polepszeniu w porównaniu do tamtych filmów. Mowa tu jednak przede wszystkim o efektach specjalnych, oprawie dźwiękowej i stosunku czasu ekranowego wątku ludzkiego wobec tego „potwornego”. Zgodnie z oczekiwaniami, które nosili w sobie zarówno fani serii, jak i sceptycy, „Godzilla kontra Kong” to wciąż hiperprezentacja możliwości technologicznych i masywny spektakl górujący nad aspektami wyrazistej narracji fabularnej. A dokładnie dwóch narracji, bo dwa równoległe wątki, które tu ze sobą zestawiono, ogląda się czasami jak dwa odrębne i niestety dość wybrakowane filmy, z których jeden (ten o Kongu) jest znacznie ciekawszy od drugiego.

Szczęśliwie, choć zamiast jednej, dostajemy tu dwie naprędce konstruowane i obligatoryjne „ludzkie” historie, nie przeszkadzają one głównej atrakcji (tak jak bywało w poprzednich filmach), a tylko ją uzupełniają – jakkolwiek odtwórczo i bez szczególnego polotu. Główni bohaterowie: nawiedzeni podcasterzy, zdyskredytowani naukowcy, bezduszne korporacje, zbuntowane nastolatki nie odbijają się na opowieści w zakresie innym od tradycyjnego fabularnego kompasu. Obecność na ekranie utalentowanych aktorów, Millie Bobbie Brown, Rebekki Hall, Kyle'a Chandlera, Alexandra Skarsgårda i debiutującej Kaylee Hottle, nie wpływają zbytnio na popularne i stygmatyzujące filmy o Kaiju przekonanie, że ludzie są w nich trochę jak przecinki – trudno ich od czasu do czasu nie postawić, ale równie ciężko jest nie wypatrywać za nimi czegoś znacznie ciekawszego. Na pocieszenie każde starcie między Kongiem i Godzillą jest dokładnie takie, jak zapowiadały zwiastuny – głośne, efekciarskie, wypchane po brzegi wywrotowymi ruchami kamery i wbijające w fotel. Ryczącej extravaganzy dopełnia fantasmagoryczna oprawa audio-wizualna i wyjątkowa pomysłowość w choreografowaniu ruchów obu stworzeń. Dwa monstra spotykają się w filmie dwa razy, ale każde spotkanie niesie w sobie kilka wyraźnie rozdzielonych segmentów, a dokładniej: rund. Jak zespoilerowała część zapowiedzi, Kong i Godzilla zmierzą się zresztą nie tylko ze sobą, a szeregiem innych, fantastycznie zrealizowanych stworów i każde z owych starć nie powinno nikogo rozczarować.

Co ciekawe, trudno określić wątki obu stworzeń jako równorzędne. Przez większość czasu akcji mamy tu wyraźnie wyróżnionego antagonistę i wyraźnie faworyzowanego herosa. To powiedziawszy, „Godzilla kontra Kong” to w najlepszych momentach udany sequel „Wyspy Czaszki”, nadbudowujący wątek z tamtego filmu i zabierający Konga – nie ma co ukrywać, bijące serce filmu – w nowe miejsca i nowe, przepięknie zaprojektowane środowiska. Z kolei centralny pojedynek widowiska, w ramach którego dwa Kaiju tarzają się między zalanymi blaskiem wielokolorowych neonów drapaczami chmur jest długi, masywny i w pełni wynagradzający, a wręcz wyprzedzający oczekiwania. Dla największej części widowni będzie to zupełnie wystarczająco, by uznać wyższość filmu nad jego poprzednikami. I trudno nie przyznać takiemu podejściu zupełnej racji. A jednak oceniając całość reżyserskiego dokonania Adama Wingarda, nie sposób też nie zauważyć, że w filmie zabrakło w sumie tego, co zawsze. Fabularnych wypełniaczy, które wypełniaczami nie będą tak ostentacyjnie, a zarazem scenariusza, który obok celnego wymierzania włochatych sierpowych wymierzy też parę celniejszych dialogów.

Reasumując, nie ma co ukrywać, że „Godzilla kontra Kong” to film zaplanowany i nakręcony w celu majestatycznego przetoczenia się przez największe ekrany na świecie – widowisko, którego pozytywny odbiór może wyłącznie narastać wraz z każdym kolejnym calem teleodbiornika. Warto zobaczyć. A najlepiej poczekać, aż wyjdzie w IMAX-ie.

Ocena końcowa: 3+/6

zdj. Warner Bros. / HBO Max