„Kapitan Ameryka. Steve Rogers” tom 2 – recenzja komiksu

W lipcu do sklepów trafił drugi tom serii „Kapitan Ameryka. Steve Rogers” ze scenariuszem Nicka Spencera. Jak wypada kontynuacja głośnego wydarzenia z popularnym herosem Marvela? Sprawdźcie naszą recenzję.

Materiał może zawierać treści stanowiące, w ocenie części odbiorców, spoilery do serii „Kapitan Ameryka. Steve Rogers” wydarzenia „II wojna domowa” oraz tomu „Atak na Pleasant Hill” wydanych w Polsce przez wydawnictwo Egmont.

„II wojna domowa” pomiędzy zwolennikami Iron Mana i – w oczywisty sposób niemającej racji – Kapitan Marvel dobiegła końca (świetna robota, Bendis – w końcu nikt nie miał zamiaru polubić tej postaci). Po efektownym starciu na Kapitolu Tony Stark zapadł w śpiączkę, a Ulisses, o którego trwał zażarty spór bohaterów, wyewoluował ponad ludzkie pojęcie, a następnie opuścił Ziemię. Jakkolwiek mógłbym długo narzekać na słabości tej serii, to jedno trzeba przyznać – część dziurawej jak sito fabuły postanowił połatać Nick Spencer właśnie w serii „Kapitan Ameryka. Steve Rogers”. Jak pewnie pamiętacie, Kobik – świadoma kosmiczna kostka – pod wpływem Red Skulla, odmładzając Steve'a Rogersa, odmieniła również jego wspomnienia. W stworzonej w świadomości Kapitana rzeczywistości został on w dzieciństwie wcielony do Hydry przez jej agentkę Elisę Sinclair. Będąc wychowywanym w teoretycznie pozytywnej ideologii, został on najlepszym przyjacielem Helmuta Zemo (to ten ze skarpetą na głowie). Wkrótce przed Rogersem postawiono wyjątkowo ambitne zadanie – miał zostać tajnym agentem Hydry w Stanach Zjednoczonych, superżołnierzem i symbolem aliantów. Aktualnie Steve jest najbardziej oddanym ideałom Hydry członkiem organizacji. Przez to lub też dzięki temu widzi on niedoskonałości w działaniach części członków, w tym samego Red Skulla, rozpoczynając konstruowanie zespołu lojalnych sojuszników. Oficjalne wpływy Kapitana stale rosną. Po porażce dyrektorki Marii Hill, Steve niby niechętnie staje na czele S.H.I.E.L.D., wyposażonej w sprawniejsze niż kiedykolwiek narzędzia walki z terroryzmem. Wie, że poza złowieszczym Red Skullem gdzieś na świecie ukrywa się Bucky Burnes wraz ze znającą sekret Kapitana Kobik. Jakby tego było mało, Taskmaster i Black Ant – drugoligowi złoczyńcy – wchodzą w posiadanie nagrania, na którym Kapitan Ameryka wypowiada słynne pozdrowienie „Hail Hydra”. Przed Rogersem czas zarówno walki o przywództwo w organizacji, w której ideały szczerze wierzy, ale również o utrzymanie w tajemnicy adresatów jego autentycznej lojalności.

kapitan ameryka steve rogers tom 2 plansza-min.jpg

Nick Spencer nadal konsekwentnie snuje swoją historię, której podstawowym założeniem jest przyjęcie, że w zasadzie to nadal nasz honorowy Steve Rogers, tyle że tym razem po prostu wierzy w bardziej... hmm... kontrowersyjną ideę. Czyli bez zmian – ci, którzy poczuli się obrażeni tomem pierwszym, pewnie dalej będą kręcić nosem. Hydra, jaką Spencer kreuje, jest nadal organizacją o szczytnych ideałach, która „tylko” zdroworozsądkowo sprzymierzyła się z nazistami. Tym samym Rogers zrobi wszystko, aby doprowadzić do jej oczyszczenia z pozostałości faszystowskiego, powojennego posmaku oraz stawić na czele nowego lepszego świata. Niestety, może to moje subiektywne odczucie, ale im więcej słucham zapewnień scenarzysty o tej szczytności idei, tym bardziej jestem sceptyczny. Ktoś tu stara się za bardzo. Możliwe też, że to kwestia pewnego rozwodnienia fabuły poprzez jej rozciągnięcie na całą serię, a do tego gigantyczne w objętości wydarzenie główne. Faktem jest, że wróciłem do tego tomu na świeżo po „Tajnym imperium” i już wiem, że uporczywa ekspozycja określonych cech Steve'a Rogersa... niczemu nie służyła. To, co dziś nazywa złem koniecznym czy też niezbędnym poświęceniem, w istocie zmierza do środków uświęconych celem. W efekcie śledzimy powstanie nowego przywództwa Hydry (duży plus za groteskowe starcie Steve'a z Red Skullem) oraz nowej Najwyższej Rady składającej się z plejady najlepiej rozpoznawalnych złoczyńców, nieuchronnie zbliżając nas do startu „Tajnego imperium”. Druga połowa tomu zmusi nas do tego, czego niektórzy z Was szczerze nienawidzą, a konkretnie do żonglerki niniejszym tomem i tomem z właściwym „Tajnym imperium”. Kolejno mamy tu poupychane zarówno dalsze zeszyty serii „Kapitan Ameryka. Steve Rogers”, ale i „Kapitan Ameryka. Sam Wilson” (każdy poprzedzony krótką informacją, w jakiej kolejności winien być czytany). Ale chwila – powiedzą niektórzy – co łączy niegdysiejszego Falcona z tym tomem? Otóż poza faktem, że obie serie dzielą osoby scenarzystów, tj. Nicka Spencera oraz wschodzącej gwiazdy Marvela – Donny'ego Catesa – a Sam Wilson dzierży akurat oryginalną tarczę Kapitana Ameryki (i jego tytuł), to postać stanie się istotna na finale „Tajnego imperium”. W ostatecznym rozrachunku konstrukcja „rzemieślnicza” komiksu, w tym sposób pisania dialogów, rozłożenie tempa akcji i prowadzenia poszczególnych wątków, wypada całkiem sprawnie (w czym dopatruję się szczególnej zasługi Catesa), akcja pierwszej połowy tomu nadal jest przeplatana pomiędzy teraźniejszością a retrospekcjami do wspomnień Steve'a nadanych mu przez Kobik i sankcjonujących jego działania. Nadal rozwijamy ciekawy, choć kontrowersyjny wyjściowy koncept, który odrobinę wytraci pęd na finale głównego wydarzenia (podejrzewam, że dzięki uważnemu edytorskiemu spojrzeniu).

Reasumując – czy warto? Dla „Tajnego imperium” i dla jego kompleksowego odbioru – jak najbardziej. Miejscami jednakże mam wrażenie, że Spencer miesza się w gradacji tematów, jakie chce poruszyć, wyrzucając do historii pobocznych wątki, które spokojnie mogłyby się znaleźć w głównej miniserii i na odwrót – snując w miniserii dygresje, na które właściwszym miejscem byłby tie-in. Teoretycznie, o ile czytamy wszystko „jak leci”, nie powinno to stanowić dla nas problemu, unikniemy dzięki temu zagubienia w kwestii tego, skąd w głównej historii nagle pojawiają się postacie z zupełnie nieoczywistym status quo.

Za oprawę graficzną tomiku odpowiada tym razem prawdziwy zastęp ilustratorów. Tomik otwiera spinające „II wojnę domową” „The Oath” z rysunkami Roda Reisa oraz gościnnymi występami Phila Noto, Raffaele Ienco, naszego rodaka Szymona Kudrańskiego oraz Dono Sanchez-Almary, utrzymane w zbliżonej realistycznej i pełnej detali, choć nieco płaskiej estetyce. W dalszej części tomu powracają znani nam z poprzedniego wydania zbiorczego Javier Pina, Jesus Siaz, ale i Andres Guinaldo. Styl głównej serii nadal utrzymany jest w  realistycznej, czytelnej i mocno konturowej oprawie. Powraca znane z tomu pierwszego dystynktywne przedstawienie retrospekcji w wydaniu z ograniczoną paletą barw, tj. szarości, brązów i czerwieni, które szczególnie przypadło mi do gustu do tego stopnia, że z delikatną niechęcią powracałem do pstrokatych kadrów przedstawiających teraźniejszość. Stawkę zamykają Sean Izaakse, Joe Bennet i Joe Pimentel, ilustratorzy serii „Kapitan Ameryka. Sam Wilson”, którzy na tle poprzedników wypadają zauważalnie słabiej, zwłaszcza ostatni z nich sprawiający wrażenie, jakby intencjonalnie kadrował wydarzenia w sposób najtrudniejszy dla niego samego do wiarygodnego przedstawienia postaci.

Wydanie polskie to miękka oprawa ze skrzydełkami w standardzie Marvel Now! 2.0 z czarnym grzbietem. Co najistotniejsze, podobnie jak w przypadku „Niezwyciężonego Iron Mana”, „Doktora Strange'a”, „Visiona” czy tomu pierwszego, rodzimy tomik z numerem „2” na grzbiecie zawiera w sobie dwa oryginalne tomy zbiorcze, tj. „Empire Building” oraz „Secret Empire”. Podwójna objętość przekłada się na lepszą prezentację komiksu na półce, ale przede wszystkim na niższą cenę wydania zbiorczego (w stosunku do wydania każdego z oryginalnych wydań zbiorczych samodzielnie). Na co możemy liczyć w ramach dodatków? Będzie słownie jedna dodatkowa okładka alternatywna oraz obowiązkowe polecanki – wydanych w Polsce tomików związanych z „Tajnym imperium” oraz zapowiedź tomiku „Pokolenia” stanowiącego swoisty epilog dla wątków z wydarzenia głównego.

kapitan ameryka steve rogers tom 2 plansza01-min.jpg

Podsumowanie

Drugi tom serii „Kapitan Ameryka. Steve Rogers” ciężko oceniać samodzielnie. To nadal sprawnie prowadzona historia z ciekawym wyjściowym konceptem i klasyczną współczesną, superbohaterską oprawą graficzną. Na pierwszych 200 stronach to przede wszystkim budowanie wątków i relacji, które zostaną następnie użyte przez scenarzystę w wydarzeniu „Tajne imperium”, w dalszej zaś części to zbieranina historii pobocznych (tie-inów) do samego „Tajnego imperium” zarówno z serii o Stevie Rogersie, jak i serii „Kapitan Ameryka. Sam Wilson”. Jeżeli Waszym celem jest kompleksowe prześledzenie procesu twórczego Spencera, to ten tomik da Wam niezbędny kontekst. Przynajmniej jego pierwsza część. Druga da Wam nieco tła dla wydarzeń zawartych w już przeładowanym treścią tomie z głównym wydarzeniem i to w wariancie lektury fakultatywnej. Czy warto? Dla fanów globalnego przyswajania komiksowych uniwersów – jak najbardziej. Pamiętajcie jedynie o zachowaniu porządku czytania, zarówno tego tomu, jak i „Tajnego imperium”.

Oceny końcowe

4
Scenariusz
4
Rysunki
5
Tłumaczenie
5
Wydanie
3
Przystępność*
4
Średnia

Oceny przyznawane są w skali od 1 do 6.

* Przystępność – stopień zrozumiałości komiksu dla nowego czytelnika, który nie zna poprzednich albumów z danej serii lub uniwersum.

Specyfikacja

Scenariusz

Donny Cates, Nick Spencer

Rysunki

Andrés Guinaldo, Javier Pina

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Druk

Kolor

Liczba stron

484

Tłumaczenie

Marek Starosta

Data premiery

15 lipca 2020 roku

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza komiksu.

źródło: Egmont / zdj. Marvel