„Kot w butach: Ostatnie życzenie” – recenzja filmu. Poziom „Shreka” bez zielonego ogra

W polskich kinach możecie oglądać już animowany film „Kot w butach: Ostatnie życzenie”. Czy produkcja o przygodach zaprawionego w boju kudłatego przyjaciela Shreka to udany powrót do świata wykreowanego w kultowej animacji z 2001 roku?

Shrek jako postać na stałe zmienił postrzeganie filmów animowanych, zyskując popularność na całym świecie i świetnie łącząc znane baśniowe motywy z ich parodią. O ile dwa pierwsze filmy o zielonym ogrze były naprawdę bardzo dobre, o tyle później poziom się znacząco obniżył. Jeśli ktoś uwielbiał „Shreka”, był w stanie trójkę oraz czwórkę przełknąć i dobrze się na nich bawić, ale nie ulegało wątpliwości, że to już nie to samo. Tym bardziej warto wybrać się na „Kota w butach”, ponieważ przywraca on wiarę w możliwość dobrego powrotu do baśniowego uniwersum.

Zacznijmy może na początku od odpowiedzenia na pytanie, czy „Kot w butach: Ostatnie życzenie” stanowi drugą część spin-offu animacji z 2011 roku. Jeżeli bardziej się nad tym zastanowić, to i tak, i nie. Reżyser nie określił odgórnie, że koniecznie musimy się zapoznać z tamtymi przygodami, aby zrozumieć obecne. Nie mniej, pojawiają się tam postaci właśnie z poprzedniego filmu, lecz o ile jego akcja rozgrywała się przed wydarzeniami ze Shreka, o tyle tutaj ewidentnie całość dzieje się po tych czterech filmach. Widz będzie mógł dodatkowo w epizodycznych rolach rozpoznać Ciastka i Pinokia, a i sam sympatyczny, zielony ogr mignie mu w jednej scenie. „Kot w butach: Ostatnie życzenie” jest zatem drugą częścią, ale nie traktuje się w taki sposób. Jedną z najbardziej charakterystycznych cech widowiska stanowi połączenie grafiki trójwymiarowej z poklatkową animacją dwuwymiarową, co najbardziej efektowne wydaje się podczas scen walk, a tych tutaj nie zabraknie. Nie da się ukryć, że sam sposób wizualnego poprowadzenia historii nie zalicza się do innowacyjnych, gdyż garściami czerpie z tego, co można już było obejrzeć w „Spider-Man Uniwersum” z 2019 roku. Na razie jednak stylistyka ta nie została wyeksploatowana na tyle, by mogła się przejeść.

Sama fabuła skupia się – a jakże by inaczej – na Kocie w butach dubbingowanym w oryginalnej wersji przez Antonio Banderasa, zaś w wersji polskiej przez Wojciecha Malajkata. Uchodzi on za bohatera, jak i rzezimieszka ściganego listami gończymi ze względu na swe zamiłowanie do zuchwałego okradania chciwych możnowładców. Jednakże o ile koty cieszą się dziewięcioma życiami, o tyle naśladujący Zorro bohater niemal wyczerpał swój limit. Zachowawszy wyłącznie jeden żywot, musi zdecydować, czy warto dalej się narażać, czy może nie lepiej przejść na emeryturę, mając do dyspozycji właścicielkę napełniającą miskę i sprzątającą kuwetę. Okazuje się jednak, że istnieje pewna magiczna mapa mogąca doprowadzić jej posiadacza do gwiazdki, która spadła z nieba. I jak to zwykle z takimi ciałami niebieskimi bywa, ten, kto ją odszuka, może zażyczyć sobie jednej bardzo osobistej rzeczy. W ten właśnie sposób Kot w butach rozpoczyna swoją przygodę, lecz okazuje się, że oprócz niego kilka bajkowych postaci również wpada na pomysł posłużenia się gwiazdą. Jest także ktoś, komu wyjątkowo zależy na tym, aby odebrać mu jego ostatnie życie.

pussinbootslastwish.jpg

Co takiego wyjątkowego niesie za sobą dość prosta historia, co spowodowało, że stawiam ten film na równi z dwoma pierwszymi „Shrekami”? Przede wszystkim zastosowano charakterystyczne dla „Shreka” odwołania do innych baśni, czyniąc z pozornie nieszkodliwych postaci bardzo niebezpiecznych bohaterów. Ot, choćby, mamy Jacka Placka (w wersji oryginalnej nazywa się on Jack Horner i pochodzi z popularnej angielskiej rymowanki), który oprócz tego, że lubuje się we wkładaniu kciuka w wypieki, to kolekcjonuje różnorakie magiczne przedmioty i zachowuje się jak socjopata, bez mrugnięcia okiem uśmiercając wszystkich na swojej drodze. W całym filmie zawarto szereg odwołań do innych dzieł, poczynając od „Kopciuszka” i „Alicji w Krainie Czarów”, a kończąc na „Mary Poppins” i micie o Midasie.

Animacja w jednej scenie ukazuje również krew, co wydaje się rzadkim zabiegiem w produkcjach dla dzieci, choć miało to już miejsce między innymi w „Gdzie jest Nemo?”. Niekiedy nawet humor bazuje na dość wisielczych żartach, zwłaszcza gdy pies opowiada o tym, że jego właściciele bawili się z nim w ten sposób, że przywiązali do niego kamień i wrzucili do rzeki. Ogólnie każda postać, a zawarto ich bardzo wiele, ma swoje pięć minut. Napisano je na tyle dobrze, że, nawet jeśli nie wypowiadają one zbyt wielu kwestii, to całkowicie kradną czas seansu.

I wreszcie, podobnie jak w „Shreku” tak i tutaj morał z całej historii jest bardzo piękny i nie do końca taki, jaki mógłby płynąć z klasycznej baśni. Motywy przemijania oraz docenienia tego, co otrzymało się od życia, jawią się jako bardzo pouczające i wartościowe dla młodego odbiorcy. Rzekłbym na koniec, że „Kot w butach: Ostatnie życzenie” jako dzieło wyszło z założenia, iż każde pokolenie ma swojego „Shreka”, nawet jeśli zielony ogr nie odgrywa w nim głównej roli. A kto wie, może powinniśmy się przygotować na to, że za jakiś czas ponownie zagości on na dużym ekranie.

Ocena filmu „Kot w Butach: Ostatnie życzenie”: 6/6

zdj. Universal Pictures