Liga Sprawiedliwości - recenzja filmu

Od 17 listopada w polskich kinach wyświetlana jest najnowsza produkcja z filmowego uniwersum DC Comics pod tytułem Liga Sprawiedliwości. Jak wypadają pierwsze wspólne przygody tytułowej drużyny? Zapraszamy do naszej recenzji.

Zack Snyder, stojący od początku za sterami DCEU, rozpoczął tworzenie uniwersum od Człowieka ze stali, który trafił do kin w 2013 roku. Po umiarkowanym sukcesie filmu Warner Bros. zdecydowało się wytoczyć najpotężniejsze działa i skonfrontować ze sobą dwie największe ikony komiksowego świata (i nie mam tutaj na myśli tylko świata DC Comics). Batman v Superman zadebiutował w kinach trzy lata później i dał nam pierwsze na dużym ekranie spotkanie popularnych herosów. Film spotkał się jednak z ogromną krytyką recenzentów, a także większości widzów, co przełożyło się na dosyć średni wynik w box office. Film zarobił co prawda na całym świecie ponad 870 milionów dolarów, ale umówmy się – pierwsze spotkanie Batmana i Supermana powinno rozbić bank i bez najmniejszych problemów przebić zyski na poziomie miliarda dolarów. Tak się jednak nie stało. Jeszcze w tym samym roku w kinach pojawił się Legion Samobójców, który ponownie zebrał słabe oceny od widzów i recenzentów, lecz mimo to zarobił przyzwoite 745 milionów dolarów. Warner Bros. postanowił jednak wyciągnąć lekcję z krytycznych opinii i rok później otrzymaliśmy lżejszą adaptacje historii o Wonder Woman, która w końcu zebrała dobre oceny i dała nadzieję na Odrodzenie dopiero co powstałego uniwersum.

Takim oto sposobem dotarliśmy do Ligi Sprawiedliwości, w której Batman wraz z Wonder Woman próbują zebrać tytułową drużynę, aby stawić czoła zagrożeniu, jakie po śmierci Supermana czyha na Ziemię. Owym zagrożeniem jest oczywiście, znany Wam doskonale ze zwiastunów, Steppenwolf, będący w filmie nieco odmienną postacią niż ta, którą z kart komiksów mogą znać fani amerykańskiego wydawnictwa DC. Do głównego złoczyńcy jeszcze wrócimy, na razie skoncentrujmy się na członkach drużyny, bo to oni stanowią o sile najnowszej produkcji z DCEU. Na największe wyróżnienie zasługuje – o dziwo – Diana, która gra w filmie niejako pierwsze skrzypce, co jest bez wątpienia zasługą dobrych wyników jej solowego filmu, którego notabene nie jestem zbyt wielkim fanem. Trzeba jednak przyznać, że w filmowej Justice League Księżniczka Amazonek spisuje się rewelacyjnie. Diana bryluje w scenach akcji – początkowa sekwencja w muzeum, wszystkie starcia z głównym złoczyńcą ze świetną choreografią i wykorzystujące potencjał jej umiejętności. Równie dobrze wypada w relacjach z innymi superbohaterami. Jej niejednoznaczna więź z Batmanem pozwala nieco rozwinąć obydwie postacie i przedstawić je w trochę innym świetle niż dotychczas. Co ciekawe poza scenami z Dianą Batmanowi trudno odnaleźć się na ekranie. Bruce nie spełnia się w roli przywódcy Ligi Sprawiedliwości. Jego misja ogranicza się w zasadzie do zwerbowania Barry'ego Allena i na dążeniu do przywrócenia do życia Supermana. Momentami można dostrzec w nim przebłyski Batmana z BvS, ale w kwestii ukazania rozwoju tej postaci dałoby się zrobić zdecydowanie więcej. Tym większa szkoda, że wątek jego relacji z Dianą został nieco przemodelowany i jak mniemam skrócony względem pierwszego zamysłu Snydera, bowiem nie uświadczymy w filmie kilku scen z tą dwójką, które pojawiły się w zwiastunach i spotach.

JL-07810rCC_master_gallery_5a04bc076bac69.94372187.jpg

W drużynie bohaterów świetnie spisuje się także Flash, będący zaskakująco wyważonym comic relief drużyny. Zdarzają mu się co prawda zupełnie nieudane żarty słowne, jak i sytuacyjne, ale ma też kilka rewelacyjnych momentów i przez większość filmu, zwłaszcza w parze z Cyborgiem i Supermanem, dobrze wywiązuje się ze swojej roli. Tak naprawdę ciężko znaleźć wśród członków Ligi słabe ogniwo. W roli Aquamana znakomicie spisuje się Jason Momoa, dobrze bawiący się rolą Króla Atlantydy, a w kreacji Cyborga w miarę dobrze odnalazł się Rey Fisher. Muszę natomiast zaznaczyć, że o ile same relacje między bohaterami wypadają nieźle, tak mam kilka zastrzeżeń do sposobu, w jaki zostali oni widzowi przedstawieni. W przypadku Aquamana wszystko szło dobrze do momentu jego spotkania z Merą, które zamiast rzucić światło na aktualny status Aquamana w świecie Atlantów tylko go niepotrzebnie skomplikowało. Po macoszemu został przedstawiony również Cyborg, jego origin story praktycznie nie istnieje, a relacja z ojcem jest zdawkowa i nieodpowiednio zarysowana. Jest to naturalny problem filmu drużynowego i dosyć krótkiego, jak na dotychczasowe standardy DC, czasu trwania. Ważne jednak, że postacie dobrze spisują się w relacjach między sobą, a na lepsze przedstawienie przyjdzie jeszcze czas w solowych filmach.

Niestety DC nie wystrzegło się wszechobecnego w kinie supebohaterskim problemu, jakim jest – rzecz jasna – czarny charakter. Steppenwolf jest przeciwnikiem kompletnie nijakim, wypranym z charyzmy i, co najgorsze, majestatu, jaki powinien roztaczać wokół siebie. W żadnym momencie nie czujemy nawet odrobiny zagrożenia z jego strony, a to jak radzi sobie z nim Liga Sprawiedliwości, a w zasadzie jeden z członków Ligi, jest wręcz żałosne. Próba stworzenia ze Steppenwolfa postaci zupełnie odciętej od Darkseida to największy błąd, jaki tylko twórcy mogli popełnić. Kultowy i znany dobrze fanom komiksów zwrot "Dla Darkseida" pada dosłownie raz i jest jedyną wzmianką o rzeczonym władcy planety Apokolips. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego twórcy (zapewne Whedon) postanowili odciąć się od przywódcy Steppenwolfa i zrobić z niego samodzielnego przeciwnika. Wiem natomiast, że ma to katastrofalny rezultat i jest największą bolączką Ligi Sprawiedliwości. Jedyne, co dobrego niesie ze sobą postać głównego "złoczyńcy", to sceny potyczek z Dianą oraz związana z nim sekwencja na Temiskirze, ale to tylko zasługa dzielnych Amazonek i ich akrobatycznych wyczynów. Jeśli mamy już za sobą bezbarwną postać głównego złoczyńcy, warto skoncentrować się nieco na postaci Supermana, której w filmie jest znacznie mniej, niż się tego spodziewałem. Zacznijmy jednak od tego, że scena "zmartwychwstania" Clarka razi miejscami okropnymi efektami CGI i, co gorsza, nie jest sceną z odpowiednim ładunkiem emocjonalnym. O ile zachowanie Supermana zaraz po przebudzeniu da się jeszcze zaakceptować, tak jego diametralna zmiana w finale poszła o krok za daleko. Widoczne jak na dłoni jest tutaj uleganie twórców wszechobecnym narzekaniom na zbyt mroczny wizerunek Człowieka ze stali. Niestety w drugą stronę też można przegiąć, o czym się właśnie przekonaliśmy. Twórcy nie pokusili się również o jednoznaczne wyjaśnienie widzom, czy Superman tak naprawdę był martwy, czy jednak nie? Wątek Supermana cierpi również na okropne i przeraźliwie złe dialogi. Kwestie, które wypowiadają Lois i "Martha!", wołają o pomstę do nieba i nie wierzę, że odpowiada za nie Chris Terrio, czy Zack Snyder – autorzy tak patetycznych i zapadających w pamięć kwestii z BvS.

JL-FP-0132_master_gallery_5a04bbdfdbe525.77101583.jpg

Od strony wizualnej Liga Sprawiedliwości nie oferuje nam absolutnie niczego spektakularnego. Trudno przypomnieć mi sobie jakieś efektowne kadry, a zapierające dech w piersiach sekwencje można policzyć na palcach jednej ręki. Muzyka? A tak, bodajże trzy razy pobrzmiewa nam nieśmiało motyw Batmana i to w zasadzie tyle... A nie, przepraszam, iście Snyderowska czołówka filmu z coverem Everybody Knows jest genialna. To by było na tyle. Do poziomu soundtracku z BvS nawet się nie zbliża.

Liga Sprawiedliwości miała być dla kinowego uniwersum DC nowym startem. Odsunięciem się od mrocznego i posępnego klimatu, jaki zaserwował nam film o starciu Batmana i Supermana. I tak właśnie jest. Film bardzo wyraźnie odcina się od swojego bezpośredniego poprzednika i daje nam lekką, niezobowiązującą, wykalkulowaną i bezbarwną rozrywkę, która przepełniona jest masą wad. Bezpłciowy przeciwnik, słabe dialogi, zbyt lekki ton (przynajmniej dla fanów BvS) oraz niesatysfakcjonujący i kompletnie nietrzymający w napięciu finał. Większość tych wad zrzucam na barki osławionych już dokrętek, zmian w scenariuszu i wszystkiego, za co odpowiedzialny jest Joss Whedon. Ręka tego reżysera jest wyraźnie widoczna w filmie i gryzie się ze stylem twórcy Batman v Superman. Jedną z nielicznych zalet, za którą – niech zgadnę – odpowiada Joss Whedon, jest pierwsza scena po napisach ukazująca ciepłą i radosną wersję Supermana. Pomijam oczywiście okropnie zamaskowane wąsy Cavilla. Niestety, o zobaczeniu pierwotnej wersji Zacka Snydera raczej możemy zapomnieć, więc pozostaje nam pogodzić się z dosyć przeciętną Ligą Sprawiedliwości i mieć nadzieję, że w końcu do włodarzy Warner Bros. dotrze jakże prosta prawda, że ciągłe zmiany w scenariuszu i zaburzanie wizji twórców rzadko kiedy dobrze się kończy.

Ocena: +3/6

źródło: Warner Bros. / DC Comics