„Mank” – przedpremierowa recenzja filmu

4 grudnia na platformie Netflix zadebiutuje nowy film Davida Finchera. Twórca kultowego „Siedem” powraca z pierwszym pełnometrażowym filmem od 2014 roku, kiedy na ekranach pojawiła się „Zaginiona dziewczyna”. Tym razem Fincher opowiada historię Hermana J. Mankiewicza, scenarzysty filmu „Obywatel Kane”, jednego z największych filmów wszech czasów. Zapraszamy do lektury naszej przedpremierowej recenzji.

Gdy równo dekadę temu do kin wchodził „The Social Network”, zewsząd pojawiały się głosy, że David Fincher wraz ze scenarzystą Aaronem Sorkinem wydali na świat współczesną wersję „Obywatela Kane’a”. Pogląd ten – wspierany zresztą przez samego reżysera – zyskał na popularności z uwagi na mnogość charakterologicznych podobieństw protagonistów obu filmów oraz wyjątkowo pokrewną strukturę produkcji, opartą na serii retrospekcji ostatecznie prowokujących finalny upadek bohatera. Zarówno fincherowsko-sorkinowski Zuckerberg, jak i powstały w wyniku kolaboracji Wellesa z Mankiewiczem Charles Foster Kane upadali, niosąc na barkach nie tyle grzechy własne, co te zbiorowe, charakterystyczne dla całego społeczeństwa. Dwaj giganci stali się zlepkiem najgorszych atrybutów swych czasów, a także pewnego rodzaju antytezą kapitalistycznego amerykańskiego snu, który na przykładzie ich losów pozostawiał po sobie wyłącznie koszmar utraty tego, co najdroższe. Jak to wszystko ma się jednak do „Manka”? W centrum najnowszego filmu Finchera nie ma przecież autorytatywnego hegemona o wiecznie nienasyconym apetycie – jest tam nieco zapomniany scenarzysta o raczej umiarkowanym temperamencie. Ten hollywoodzki pismak o charakterystycznie brzmiącym nazwisku w czasach swej świetności otaczał się wieloma tego typu hegemonami. Obserwował ich rozrost, panowanie, jak również degenerację i jej wpływ na społeczeństwo. I o tym właśnie jest ten film.

Twórca „Podziemnego kręgu” nie opowiada w „Manku” o tym, co działo się za kamerami „najlepszej produkcji wszech czasów”. Zamiast tego ukazuje proces kształtowania się pomysłu, który za nią stoi, ukazany z perspektywy Hermana J. Mankiewicza (Gary Oldman), współautora scenariusza „Obywatela”, uhonorowanego za swą pracę Oscarem w 1942 roku. Starszy z braci Mankiewiczów (młodszy brat Joseph, dziś przypuszczalnie bardziej rozpoznawalny, ironicznie przedstawiany w „Manku” jako „młody, obiecujący reżyser”) był w latach 20. i 30. jedną z kluczowych postaci wśród hollywoodzkich scenarzystów. Mimo braku istnienia jego nazwiska w napisach otwierających filmy, Mankiewicz był w tamtych czasach personą zapracowaną, rozpoznawalną, jak i szeroko cenioną w branży. Wysoka inteligencja, poczucie humoru i nieskrępowany cynizm otwarły mu drogę do pracy z tuzami i obracania się wśród elit filmowego półświatka. Z kolei alkoholizm, hazard i brak skrupułów tę drogę mu ostatecznie zamknęły. Zanim jednak tak się stało, Mankiewicz przebrnął przez setki gabinetów hollywoodzkich włodarzy, a w 1939 roku zwrócił się do niego Orson Welles, młody geniusz, którego debiut filmowy bezpowrotnie zrewolucjonizował kino (w tej roli Tom Burke).

W „Manku” niewiele jest na temat gromkiej debaty odnośnie autorstwa scenariusza „Obywatela”. Tekst Finchera-seniora opierał się ponoć w pokaźnym stopniu na (z czasem coraz bardziej poddawanym w wątpliwość) głośnym eseju Pauline Kael, wedle którego nazwisko Wellesa powinno być wykreślone ze skryptu. Charakter szkicu rzekomo zmieniono w myśl kolaboracji obu panów, jednak trudno oprzeć się wrażeniu, iż „Mank” nie stara się zbytnio nie faworyzować wpływu swego głównego bohatera. Nie można zresztą oczekiwać, by było inaczej – mimo wszystko, kronikalny wręcz obraz Finchera-juniora to dzieło fikcji, służące w pierwszej kolejności jako portret psychologiczny wziętego scenarzysty-alkoholika, a dopiero później protokół z przebiegu Złotej Ery Hollywood. Ogromną zaletą „Manka” jest jednak to, że owa binarność jest w gruncie rzeczy nieodczuwalna. Poszczególne wątki, rozgrywające się na płaszczyznach czasowych opartych na zasadzie „teraz/wtedy”, przenikają się bowiem z gracją godną najlepszego montażysty, z werwą godną samego „Obywatela Kane’a”. Opowieść rozpoczyna się na ranczu North Verde w Victoville, Kalifornii, gdzie Mankiewicz umieszczony został z polecenia Wellesa, który miał stworzyć mu warunki do pracy nad scenariuszem. Główna oś narracji co rusz przerywana jest flashbackami odsyłającymi nas do rozmaitych momentów funkcjonowania maszyny zwanej Hollywood, której „Mank” jest jednym z trybików.

Mank_FirstLook_02-min.jpg

Naturalnie, śledząc losy krystalizowania się idei stojącej za Charlesem Fosterem Kane’em, Fincherowie szczególną uwagę poświęcają poczynaniom Mankiewicza w relacji z kręgiem Williama Randolpha Hearsta (Charles Dance) – magnata prasowego i jednego z najbardziej wpływowych ludzi w Ameryce pierwszych dekad XX wieku. Scenarzysta był stałym bywalcem przyjęć organizowanych przez potentata w jego zamku, stąd uczestnicy tychże spotkań, z kochanką Hearsta – aktorką Marion Davies (Amanda Seyfried) – na czele, odgrywają w „Manku” niebagatelną rolę. Film postrzega ich nie tylko w kategoriach „kane’owskich” odpowiedników, ich obecność stanowi również o sile wyrazu kreowanego tu hollywoodzkiego pejzażu lat 30., a także o złożonym charakterze protagonisty, którego częścią postaci te nieodwracalnie się stają. Jest bowiem w Manku wiele zrozumienia i uginania się strukturom studyjnych rządów Louisa B. Mayera; jest zapas przebojowości i ikry znamiennej dla charakteru Davies; jest też w końcu kąśliwość hollywoodzkiego scenarzysty i zapał do pracy świadczący o pasji do zawodu filmowca. Mając to na uwadze, wypada napomknąć o manierze filmu, która każe odbierać „Manka” jako słodko-gorzki list miłosny do minionego świata amerykańskiego kina sprzed czasów jego rewolucji. Obraz Finchera złożony jest z wielu scen wypełnionych legendarnymi anegdotami, intertekstualnymi odniesieniami czy też wnikliwymi obserwacjami, między którymi kierowani jesteśmy za sprawą energicznego, acz precyzyjnego montażu.

Przyjęta przez reżysera taktyka może sprawić, iż część widzów straci rozeznanie, lecz jej działanie może być tyleż szkodliwe, co wynagradzające. Dla niedzielnego widza „Mank” może stać się niczym więcej jak wydmuszką uchylającą rąbka tajemnicy na temat konfiguracji przemysłu filmowego, jednak temu nieco bardziej zaangażowanemu – film Finchera oferuje rekompensatę. Oferuje mu nie tylko krytyczne spojrzenie na liberalny wizerunek Fabryki Snów, ale też na społeczno-kulturowe mechanizmy tworzenia rzeczywistości. Natłok nazwisk i kontekstów może z jednej strony odstręczać, lecz z drugiej jest w stanie przyczynić się do wydobycia istotnych lub też zapomnianych tematów stanowiących doskonałe tło dla obecnych realiów. Instrumentalnym przykładem jest poruszana w filmie kampania wyborcza na gubernatora Kalifornii, w której czynny udział biorą włodarze MGM wynajmujący „aktorów” z ulicy do nagrywania spotów promocyjnych. Pod wieloma względami „Mank” jest zatem dziełem wyjątkowo aktualnym, komentującym epokę post-prawdy, fałszerstwo wielkich korporacji, a także materialistyczny pociąg, tak znamienny dla wszystkich Kane’ów tego świata.

Przy tym wszystkim, „Mank” może być też po prostu dobrą rozrywką. Jak większość filmów Finchera ogląda się go z zapałem, jednocześnie próbując uchwycić możliwie najwięcej niuansów i koncepcyjnych tropów charakterystycznych dla twórczości autora „Zaginionej dziewczyny”. Wszelkie aspekty wizualno-techniczne są tu na bardzo wysokim poziomie, odsyłającym naszą uwagę bezpośrednio do amerykańskiego kina lat 30. i 40. Aktorom – tradycyjnie forsowanym przez reżysera setkami ujęć – bliżej do stylu Clarka Gable’a i Elizabeth Taylor niż ich „codziennych” inscenizacyjnych wyzwań. Ścieżka dźwiękowa Trenta Reznora i Atticusa Rossa jest tak blisko Bernarda Hermanna jak tylko może, specjalnie „doszlifowane” dialogi brzmią, jakby zostały nagrane 80 lat temu, a gdy cyfrowa rolka filmowa się skończy, z pewnością tego nie przegapimy. Fincher, niczym kolega po fachu tworzący w Złotej Erze Hollywood, podpisał niedawno kontrakt z Netfliksem na wyłączność. Oznacza to, że jeszcze przez co najmniej cztery lata reżyser będzie tworzył filmy pod szyldem platformy. Jeśli wynikiem tej współpracy będą projekty pokroju „Manka”, streamingowy gigant może w końcu ziści swój oscarowy sen, a widzowie otrzymają coś więcej niż tylko kolejkę kolejnych taśmowych produkcji.

Ocena: 5/6

zdj. Netflix