Matt Ruff „Kraina Lovecrafta” – recenzja książki

W ubiegłym tygodniu, na fali głośnego serialu HBO o tym samym tytule, do sprzedaży trafił polski przekład powieści „Kraina Lovecrafta”. Książka Matta Ruffa przepisuje kosmiczne horrory słynnego H.P. Lovecrafta na grunt nieustających za oceanem konfliktów rasowych. Zapraszamy do lektury naszej recenzji.

W popkulturze uwidoczniła się tendencja, by dorobek H.P. Lovecrafta przenosić na mały i wielki ekran w formach faworyzujących komicznie b-klasową dziwność, aniżeli poczucie tajemniczości i rozbudowanej mistyki. W obliczu takich filmów, jak chociażby „Herbert West: Reanimator” czy niedawny „Kolor z przestworzy”, w którym udział wzięła ikona kinowego kiczu, Nicolas Cage, nie da się nie dojść do wniosku, że opowieści samotnika z Providence pełnokrwistej adaptacji się jeszcze nie doczekały. Nie znaczy to oczywiście, że wspomniane produkcje nie były udane – wręcz przeciwnie. Zarówno pierwszy, jak i drugi przykład wprawnie przetworzył klasyczne opowiadania na grunt kina nasyconego groteską i autoironią. A jednak obie nie miały przy tym zbyt wiele wspólnego z nastrojem pierwowzorów, o przytłaczającej kosmicznej grozie nie wspominając. Najnowsza produkcja stacji HBO oraz jej książkowy odpowiednik nie stanowią w tym względzie wyjątku. Raz jeszcze autor „Zewu Cthulhu” zawitał do świadomości masowej widowni w klimatach jaskrawego kampu. Tym razem jest to jednak przeszczep znacznie ciekawszy i tematycznie umotywowany.

„Kraina Lovecrafta” z obszernego zbioru opowiadań korzysta wybiórczo. W rozmowie z fanami Matt Ruff przyznał nawet, że pomysł na napisanie powieści nie wziął się od samego Lovecrafta. O podporze w postaci wizerunku i dorobku samotnika z Providence zadecydowały afiliacje z tematyką kosmicznego horroru i gorliwy rasizm obecny w wielu pracach kultowego pisarza. „Kraina Lovecrafta” nie rozgrywa się w fikcyjnej rzeczywistości będącej domem dla pradawnego miasta Arkham, uniwersytetu Miskatonic, i Wielkich Przedwiecznych, a w „realnym” świecie, w którym Lovecraft żył i pisał. Elementy znane z najsłynniejszych opowiadań odnajdują się tu emblematycznie (pełnią funkcję drobnych odwołań), zaś kosmiczna groza przyjmuje postać przeróżnych odmian systemowego rasizmu.

Powieść osadzono w Ameryce lat pięćdziesiątych, w której znacznie gorsze od bluźnierczego „Necronomiconu” są historyczne prawa Jima Crowa. Otoczka fantasy służy „Krainie Lovecrafta” głównie do pomysłowego zestawienia metafizycznej fikcji z głęboko absurdalną rzeczywistością czarnej Ameryki – zamiast pokrytych prehistorycznym lodem miast pozostawionych przez mackowate istoty, funkcjonują tu na przykład zaczerpnięte z nieodległej przeszłości Ameryki „miasta zachodzącego słońca”, w których czarnoskórzy mogli legalnie przebywać tylko do zapadnięcia zmroku. Przez USA główni bohaterowie przemieszczają się z mapą w postaci „Przewodnika Bezpiecznego Murzyna” (znanego szerzej jako „zielona książka”), faktycznego rejestru „bezpiecznych przystani”, którym posługiwano się aż do drugiej połowy lat sześćdziesiątych. Ruff bezpośrednio, choć też niezbyt rozglegle, adresuje kwestię rasizmu samego Lovecrafta – autora ewidentnie tu celebrowanego, ale i nieidealizowanego. Przypomnijmy, że w opowiadaniach twórcy „Widma nad Innsmouth” postacie czarnoskóre to z reguły stereotypowe „dzikusy”, nierzadko utożsamiane z wszelkiej maści plugawymi rytuałami i spotworzeniem ludzkiego gatunku.

Warto podkreślić, że Ruff wplata podteksty bez tonu choćby śladowo oratoryjnego. „Krainę Lovecrafta” czytamy przede wszystkim jako lekką (i znakomicie przetłumaczoną!) powieść fantasy, posiłkującą się szeregiem gatunkowych stereotypów i konwencją, która balansuje na granicy eskapistycznej przygodówki i samoświadomej farsy. Główni bohaterowie (bo mimo pierwszego wrażenia nie funkcjonuje tu jeden protagonista) mierzą się tu na przykład z rasistowskimi duchami albo starożytnym zakonem, chcącym przywrócić światu biblijny „naturalny porządek”. Treść bazuje na szybkiej, nieco czasem zbyt szybkiej, progresji fabularnej, opisy są pobieżne, a autor z rzadka tłumaczy mechanikę swojego świata. Kolejne zwroty akcji i progresywnie gęstniejące dziwadła przyjmujemy podobnie jak protagoniści – w ramach milczącej zgody, wywiedzionej jakby z seansów komedio-horrorów.

Powieść skutecznie wyprzedza przy tym wszelkie oczekiwania wobec struktury. Spodziewany kierunek fabuły zostaje przez Ruffa jeszcze w zwieńczeniu pierwszego rozdziału wyrzucony za okno, konsekwencją czego jest całkowita fabularna nieprzewidywalność. Dodajmy, że zasadniczą część książki autor oparł na krótkich, epizodach / incydentach zebranych pod wspólnym mianownikiem. Segmenty takie stanowią oczywiście idealną bazę dla serialowej adaptacji, ale skojarzenia prowadzą też nieco bliżej klasyki gatunku – do cyklicznych publikacji w periodykach czasów Lovecrafta, do których ten za życia bez większych sukcesów pisywał. Z tradycji lovecraftiańskiej pozostają tu też elementy charakterystyki głównych postaci – podobnie zmierzonych z własnym dziedzictwem genealogów-amatorów – choć identyfikacja kulturowa niesie ze sobą zupełnie inne znaczenie.

Słowem podsumowania, w „Krainie Lovecrafta” możemy więc doszukać się hołdu, a zarazem „popcornowego” rozliczenia kultowego pisarza, nieodległych mu czasów i ideałów. Powieść Matta Ruffa sprawnie łączy wstrząsające i wciąż niezażegnane bolączki Ameryki z formułą przystępnej i czysto rozrywkowej pulpy. Znamiennie, najbardziej przerażające są w książce przede wszystkim materiały przepisane z rzeczywistych źródeł – wycinki z artykułów i autentycznych rozporządzeń. Panteon obojętnych na człowieka bóstw Lovecrafta, absurdy segregacji rasowej i bezsensowną przemoc łączy tu symboliczna więź, którą warto podsumować tak, jak zrobiła to adaptacja HBO – piosenką „Whitey On The Moon”.

Ocena: 4+/6

kraina lovecrafta.jpg

zdj. HBO