„Miasto jest nasze” – recenzja serialu HBO. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki

Na platformę HBO Max trafił właśnie pierwszy odcinek serialu „Miasto jest nasze”, którego współtwórcą jest David Simon odpowiadający za „Prawo ulicy”, jedną z najlepszych telewizyjnych produkcji w historii tego medium. Jak wypada powrót na zalane przestępczością ulice Baltimore? Zapraszamy do lektury recenzji serialu.

W tym roku mija 20. rocznica premiery „The Wire”, tytułu, który – jeszcze w czasach świętującej swoje najlepsze lata kablówki – przyczynił się do rozwoju serialowego przemysłu przeżywającego od kilku dobrych lat gigantyczny bum dzięki rozwijającym się platformom streamingowym. Nie będzie jednak zbyt dużą przesadą stwierdzenie, że pomimo zalewającego nas potoku seriali, trudno znaleźć wśród nich taki, który mógłby pretendować do miana godnego następcy „Prawa ulicy”. Wydawało się, że do swojego opus magnum może zbliżyć się jedynie David Simon, ale po ogłoszeniu formatu, w jakim amerykański twórca zamierza skupić się na przedstawieniu historii policyjnego gangu z Baltimore, stało się jasne, że pozycja „The Wire” pozostanie najpewniej nienaruszona. Niestety, niespodzianki w tym aspekcie nie będzie.

Trudno bowiem, żeby sześcioodcinkowy serial był w stanie rywalizować z produkcją rozłożoną na pięć sezonów – pięć wyjątkowo równych i trzymających niemal najwyższy poziom sezonów wypełnionych świetnie rozpisanymi i zagranymi postaciami. I mimo że Simon już w „Prawie ulicy” nie stronił od próby komentowania i diagnozowania problemu wysokiej przestępczości na ulicach Baltimore, to robił to z odpowiednim wyczuciem i sporą dawką obiektywizmu. Dzięki temu „The Wire” wydawało się serialem zrodzonym nie tylko z chęci przedstawienia swojego poglądu na pewne sprawy, ale także pokazania na ekranie ciekawej i skłaniającej do refleksji historii. Inaczej jest jednak w przypadku najnowszego serialu Simona, który wydaje się być nakręcony bardziej z obowiązku niż chęci. Kto bowiem miałby przedstawić na ekranie historię policyjnego gangu z Baltimore, jak nie Simon, który wydawałoby się, że zna ulicę tego miasta, jak żaden inny twórca?

Tymczasem fakt, że „Miasto jest nasze” bazuje na prawdziwej historii, okazał się dla zespołu twórców mocną przeszkodą na drodze do stworzenia wciągającej historii i nie pomógł również przy tworzeniu produkcji wolnej od zbyt nachalnego komentarza polityczno-społecznego. Zacznijmy jednak od początku – nowa produkcja od HBO Max zabiera nas do największego miasta w stanie Maryland z czasów pierwszej i drugiej dekady XXI wieku i skupia się na głośnej sprawie upadku elitarnej jednostki policji mającej zajmować się oczyszczaniem ulic Baltimore z nielegalnej broni. Członkowie Gun Trace Task Force, których obowiązkiem było stanie na straży prawa, okazali się ostatecznie sprawnie działającym zespołem złodziei okradającym zarówno przestępców, jak i niewinnych obywateli. Ich łupem padała przede wszystkim gotówka znaleziona w przeszukiwanych domach czy bezpośrednio u zatrzymanych. Przed sądem postawiono im także zarzuty fałszowania dokumentów policyjnych i składanie fałszywych zeznań. Serialową wersję zdarzeń śledzimy głównie za sprawą sierżanta Wayne’a Jenkinsa, nieformalnego przywódcy grupy, który przez lata piął się po szczeblach policyjnej kariery i potrafił ukrywać swoją bandycką działalność wypracowywaniem wysokiej skuteczności w zwalczaniu przestępczości. I chociaż to on znajduje się w centrum opowieści, to na jego historię często spoglądamy przez pryzmat zeznań składanych przed śledczymi przez pozostałych członków Gun Trace Task Force.

miasto jest nasze serial hbo-min.jpg

Tak naprawdę Simon i jego zespół odstąpił od próby szerszego nakreślenia historii wszystkich głównych bohaterów (zarówno przestępców w mundurach, jak i śledczych próbujących rozpracować GTTF). Ze względu na ograniczony format i długi okres działalności grupy, produkcja koncentruje się głównie na pojedynczych epizodach mających największy wpływ na sprawę. Trudno jednak przy tak poszatkowanej formule zaangażować się w opowiadaną historię, kiedy nie otrzymujemy zbyt wiele okazji, aby obserwować bohaterów w sytuacjach innych niż te, które bezpośrednio odnoszą się do centralnej osi fabuły – brakuje bliższego przedstawienia zarówno historii Jenkinsa, jego podwładnych, jak i osób prowadzących śledztwo. Serial przejawia pewne skłonności do zahaczania o życie rodzinne chociażby samego Jenkinsa, ale są to dosłownie okruchy, które muszą wystarczyć nam do samodzielnego nakreślenia charakteru jego relacji z najbliższymi. Wszystko to sprawia, że mamy tutaj do czynienia z wyjątkowo jednowymiarowym bohaterem (zresztą nie tylko w jego przypadku) i mimo że serial odnosi się do prawdziwych wydarzeń, to przez brak szerszego spojrzenia na jego działalność staje się on w pewnych momentach postacią mocno karykaturalną. Co jeszcze bardziej zaskakujące, twórcy nie kwapią się też do zbyt obszernego opowiadania o ofiarach Gun Trace Task Force. Zamiast tego poświęcają część metrażu na próbę zdiagnozowania przyczyn niezmieniającej się od lat sytuacji na ulicach Baltimore i przemycania swojego punktu widzenia, który wybrzmiewa głównie za sprawą bohaterki granej przez Wunmi Mosaku.

Wszystko to sprawia, że „Miasto jest nasze” staje się chaotyczną produkcją, która na żadnym z opowiadanych wątków nie skupia się na tyle mocno, aby móc go odpowiednio przedstawić. W odbiorze historii nie pomaga też częste zmienianie czasu akcji – fabuła obejmuje kilkanaście lat działalności grupy, a to sprawia, że niektóre postacie potrafią zniknąć na dłuższy moment. Nie jest jednak tak, że serial zawodzi na wszystkich frontach. Aktorsko niemal wszyscy spisują się bez zarzutów. Na pierwszym planie ponownie błyszczy Jon Bernthal pokazujący jeszcze raz spore spektrum emocji na ekranie. Pojawia się też wiele znajomych twarzy z „The Wire” i to zarówno na pierwszym, jak i drugim, a nawet trzecim planie. Mimo że Simon – chcąc uniknąć prób łączenia wydarzeń przedstawionych w serialu „Miasto jest nasze” ze swoim legendarnym dziełem – obsadza zazwyczaj swoich dawnych współpracowników w rolach absolutnie przeciwnych do postaci, które pamiętamy z dawnych lat, to nadal miło zobaczyć ich jeszcze raz na ekranie i przypomnieć sobie o tym, jak świetnie i bezkompromisowo zbudowano kiedyś ich charaktery. W „We Own This City” da się, co prawda, zauważyć jeszcze przebłyski dawnego geniuszu Simona, ale niestety na przebłyskach się kończy.

Nie można oczywiście zaprzeczyć, że w historii GTTF drzemał duży potencjał i to zarówno na opowiedzenie prostej, surowej i jednocześnie brutalnej historii o bandytach w mundurach, jak i połączenia jej z komentarzem społecznym, ale w obydwu przypadkach, a już na pewno przy obraniu drugiego z podejść, do jego rozwinięcia potrzebny był zdecydowanie dłuższy format. Tymczasem „Miasto jest nasze” marnuje szansę na każdą z tych dróg i nie daje nam ani dobrego policyjnego thrillera, ani okazji na ponowne zanurzenie się w historię Baltimore i próbę faktycznego zdiagnozowania problemu, z jakim mierzą się jego mieszkańcy.

Ocena serialu „Miasto jest nasze”: 3+/6

 

zdj. HBO