Mroczna Wieża - recenzja filmu

Od dzisiaj w polskich kinach możecie zobaczyć film Mroczna wieża, który inspirowany jest powieścią Stephena Kinga. Czy warto się na niego wybrać? Zapraszamy do lektury recenzji.

Nie oszukujmy się, każdy kto ma za sobą cykl powieści Stephena Kinga był w stanie powiedzieć po trailerach, że film będzie czymś zupełnie innym niż materiał źródłowy.

Jednym odbiorcom całkowite porzucenie tonu książek odpowiadało bardziej, innym mniej. Będąc fanem Stephena Kinga, a przede wszystkim opowiedzianej w ośmiu tomach odysei rewolwerowca Rolanda z Gilead, od pierwszego zwiastuna znajdowałem się w tej drugiej grupie. Nie mniej jednak nawet odchodząc od koncepcji wiernej adaptacji wiedziałem, że był tu niewątpliwy potencjał by wykrzesać dobry, porywający i angażujący fantasy western, działający samodzielnie, w oderwaniu od książkowej sagi. Z takim nastawieniem wyczekiwałem, przesłuchałem soundtrack, odświeżyłem sobie „Rolanda” - pierwszy tom cyklu i w końcu - oglądałem film. Czy pomogło?

Nie pomogło. „Mroczna Wieża” jest filmem fatalnym, pozbawionym serca i jakiejkolwiek tożsamości, a z książką ma wspólne w gruncie rzeczy tylko imiona postaci i nazwy odwiedzanych miejsc.

Opowieść poznajemy z perspektywy Jake'a Chambersa (Tom Taylor) – 11-letniego chłopca obdarzonego lśnieniem – mocą znaną doskonale z innej ekranizacji Kinga. Jake w swoich wizjach widział tajemniczą Mroczną Wieżę, usiłującego ją zniszczyć Człowieka w Czerni (Matthew McConaughey) oraz Rolanda – ostatniego przedstawiciela klanu Rewolwerowców (Idris Elba), którego jedyną ambicją stało się dokonanie zemsty za śmierć ojca. Trzeba powiedzieć że już na etapie nakreślania motywacji bohaterów, opowieść zostaje koszmarnie wręcz spłycona względem pierwowzoru. „Roland” i kolejne części cyklu nie były po prostu historią zemsty. Bijącym sercem opowieści był Roland Deschain, westernowy rycerz poszukujący od dziesiątek lat Mrocznej Wieży – mitycznego centrum multiwersum. Reżyser Nikolaj Arcel nie poświęca też zbyt wiele czasu na zarysowanie świata Wieży, reguł jakie nim rządzą, czy chociażby odpowiedniego zaprezentowania sylwetki którejkolwiek z postaci. Zamiast tego obserwujemy jak kolejne wydarzenia, które są nam w gruncie rzeczy całkowicie obojętne, pędzą w stronę absurdalnego finału, a elementy świata ujawniane w toku, stawiają jedną deus ex machinę na drugiej nie siląc się na najmniejsze wyjaśnienia. Roland zawsze był odporny na moją magię - mówi w pewnym momencie Człowiek w Czerni. Dlaczego tak jest? Nie wiemy. Nikolaj Arcel i scenarzysta – Akiva Goldsman pewnie też.     

Ponadto – i nie jestem w stanie podkreślić znaczenia tego zarzutu bardziej niż poświęcić mu osobny akapit i pogrubić – film jest zbyt szybki. Tempo narracji jest absolutnie zatrważające, tym bardziej, że jak na typowy hollywoodzki blockbuster „Mroczna Wieża” jest dość krótka. Trwa bowiem jedynie półtorej godziny. Wydarzenia  przypominające czasem te z przynajmniej kilku części cyklu zostają brutalnie skondensowane do krótkich, dziko pędzących sekwencji, wspartych bezpłciowymi dialogami i poupychanymi na siłę easter eggami z innych (lepszych) adaptacji Kinga. Niestety - nijakich relacji między bohaterami nie odratowuje nawet obecność ciekawie obsadzonego Idrisa Elby oraz Matthew McConaughey'a, którego Człowiek w Czerni jest tak przerysowany i boleśnie generyczny, że bliżej mu do kiepskiego villaina rodem z Marvela niż międzywymiarowej inkarnacji szatana, którą w założeniu miał być. Zasmuca również na siłę wepchnięta kultowa fraza znana z początku pierwszego tomu cyklu, a uważana przez wielu fanów Kinga (jak również jego samego) za jedno z najlepszych pierwszych zdań powieści w jego dorobku: Człowiek w czerni uciekał przez pustynię, a rewolwerowiec podążał w ślad za nim. W książce była ona początkiem epickiej podróży na skalę westernowego „Władcy Pierścieni”. Tutaj zdanie towarzyszy wizjom Jake'a Chambersa i nie odnajduje najmniejszego pokrycia w warstwie fabularnej. Pustynia pojawia się na pięć minut, nikt po niej za nikim nie podąża, a jedynym kto chce uciec jest widz - przed świadomością, że zapłacił za bilet.

Na szczególną uwagę zasługuje też zakończenie. Unikając spoilerów powiem tylko, że jest to chyba najbardziej ewidentny moment, w którym widać, że twórcy po prostu się poddali. Oglądając finałową konfrontację Człowieka w Czerni i Rewolwerowca trudno im się zresztą dziwić. 

Słowem podsumowania - nic tego filmu nie wyróżnia, ani reżyseria, ani efekty specjalne, ani ogólny ton, ani zdjęcia, ani nawet muzyka - skomponowana przez znanego z ostatniego Mad Max'a - Junkie XL'a. Tu i ówdzie widać tylko całe mnóstwo zmarnowanego potencjału. Dla kogoś niezaznajomionego z powieściami, „Mroczna Wieża” będzie równie nużąca i namieszana, co łatwo zapominalna. Miłośnikom cyklu pozbycie się gorzkiego smaku przyjdzie odrobinę trudniej. Sam od paru dni próbuję wyrzucić „Wieżę” z pamięci, mając ogromną nadzieją, że sequel nigdy nie powstanie, co - biorąc pod uwagę przeciętne wyniki finansowe - jest bardzo prawdopodobne. 

Ocena końcowa: 2/6.

źródło: Sony Pictures