„Nie czas umierać” – recenzja filmu. Rozstanie z łezką w oku

Stało się. Po piętnastu latach od swojego debiutu w genialnym „Casino Royale” Daniel Craig żegna się z rolą Agenta Jej Królewskiej Mości filmem „Nie czas umierać”. Jak wypada ostatnia misja Craiga, który dla wielu fanów stał się w ostatnich latach jedynym słusznym Agentem 007? Sprawdźcie naszą recenzję.

Kiedy w 2004 roku ogłoszono, że Pierce Brosnan nie powróci jako James Bond w piątym filmie, i poinformowano, że jego następcą będzie próbujący dopiero przebić się w aktorskim świecie Daniel Craig, wielu widzów serii nie mogło w to uwierzyć, a co gorsze – nie mogło się z tym przez długi czas pogodzić. Od początku Craig znalazł się pod ostrzałem wiernych fanów serii, którzy kwestionowali jego urodę, wytykali mu kolor włosów, narzekali na brak odpowiedniej klasy i prezencji oraz niewystarczającą fizyczność. Powstała nawet specjalna strona internetowa Craig Not Bond zrzeszająca przeciwników Craiga, który nie był wówczas znany szerszej publiczności, a nieco bardziej zaznajomieni z kinem kojarzyli go głównie z takich produkcji jak „Obłęd”, „Monachium” czy „Przekładaniec” – to rola w tym ostatnim miała ponoć zagwarantować mu ostatecznie angaż do roli Agenta 007. Przed ogłoszeniem decyzji przez producentów serii, Craig nie był wymieniany jako kandydat do następcy Brosnana nawet na najbardziej zwariowanych listach rankingowych, a wśród kandydatów przewijały się pierwszoligowe gwiazdy Hollywood takie jak Hugh Jackman czy Clive Owen. Szybko okazało się jednak, że intuicja nie zawiodła Barbary Broccoli, która odpowiadała za obsadzenie Craiga w roli nowego Bonda, bo „Casino Royale” okazało się wielkim sukcesem finansowym – film zebrał z kas kin ponad 616 mln dolarów – i co najważniejsze skradło serca milionów fanów na całym świecie, z których wielu do dzisiaj uważa debiutancką produkcję z Craigiem za bondowe arcydzieło, któremu nie dorównuje żadna z poprzednich, jak i kolejnych odsłon.

Można by pomyśleć, że rewelacyjny debiut Craiga w roli Bonda, w którym twórcy postanowili przedstawić widzom początki Agenta 007, stał się poniekąd zmorą dla brytyjskiego aktora. Po filmie, w którym udało się praktycznie wszystko, oczekiwania fanów, a także tych, którzy jeszcze nie tak dawno wieszali na Craigu psy, stały się niemal niemożliwe do spełnienia przy kolejnych produkcjach. Bond Craiga już nigdy nie zagwarantował widzom tak dynamicznych i emocjonujących scen akcji, nigdy na jego drodze nie stanął już przeciwnik o takiej charyzmie jak Le Chiffre grany przez genialnego Madsa Mikkelsena, a co najważniejsze – żadna z jego kolejnych „dziewczyn” nie mogła równać się z Vesper Lynd (w tej roli hiptonyzująca Eva Green), która pomimo swojej rychłej śmierci oddziałuje na historię Bonda do dzisiaj. Erę Craiga wyróżniało nie tylko postawienie na przyziemny realizm, który był miłą odskocznią po mocno zakotwiczonym w elementach science fiction filmie „Śmierć nadejdzie jutro”, ale także próba opowiedzenia dłuższej historii na przestrzeni kilku filmów, podczas gdy każda z dotychczasowych produkcji o Agencie 007 koncentrowała się na jednej zamkniętej misji w służbie Jej Królewskiej Mości.

W „Nie czas umierać” do Jamesa Bonda wracamy, gdy ten próbuje cieszyć się swoją emeryturą i chce rozpocząć nowe życie u boku Madeleine Swann (Léa Seydoux). Mimo usilnych starań przeszłość nie daje jednak o sobie zapomnieć i dogania zarówno Jamesa, jak i jego ukochaną. Ostatecznie akcja zabiera nas pięć lat w przyszłość, kiedy do Bonda o pomoc zwraca się stary przyjaciel, Felix Leiter z CIA (w tej roli ponownie Jeffrey Wright), i chce, aby były agent brytyjskiego wywiadu znowu uratował świat, tym razem przed śmiercionośnym wirusem, w którego powstanie zaangażowana była organizacja SPECTRE znana z poprzedniego filmu i ktoś z najbliższego otoczenia Bonda. James szybko postanawia wrócić do akcji, ale na jego drodze niespodziewanie staje nowa agentka, która przejęła kryptonim 007 i próbuje rozwiązać sprawę tajemniczej broni biologicznej z ramienia MI6.

Podczas gdy scenarzyści mozolnie próbują uporać się z zawiązaniem szytej grubymi nićmi intrygi, Bond wkracza do akcji w starym stylu i zostawia za sobą tabuny ciał. Mimo że „Nie czas umierać” oferuje nam sporo scen akcji i większość z nich możemy określić mianem sprawnie nagranych sekwencji, to trudno w nowym filmie o Bondzie znaleźć coś, co wyróżniałoby jakąkolwiek scenę na tle innych, klasowych produkcji z gatunku kina akcji. Żadna ze scen – czy to początkowy pościg ulicami włoskiej Matery, akcja na Kubie, czy finałowa potyczka w siedzibie głównego złoczyńcy – nie zapada w pamięci ani za sprawą ciekawej choreografii, ani dzięki niewiarygodnym wyczynom kaskaderskim. Raz Craig próbuje naśladować Toma Cruise’a z „Mission Impossible”, a raz chce być jak Keanu Reeves w „Johnie Wicku”, ale ostatecznie kończy gdzieś w połowie drogi do każdego z nich.

W odbiorze scen akcji nie pomaga też sam reżyser, Cary Joji Fukunaga, który test z blockbusterowego debiutu zdał co najwyżej na trójkę. O ile twórca „Detektywa” dobrze wie, co powinno znaleźć się w tego typu produkcji, to brakuje mu pomysłu na ich zrealizowanie, a kolejne elementy odhacza jedynie dla samego ich odhaczenia. Miałko wypadają nie tylko sceny akcji, ale też te, które miały wprowadzić do filmu nieco humoru – trudno przypomnieć sobie więcej niż jedną trafioną w punkt humorystyczną wstawkę lub sytuacyjny żart, w którym Bondowi udałoby się pokazać swoją nonszalancję z dawnych lat.

nie czas umierac daniel craig i Léa Seydoux

Fukunaga znacznie lepiej sprawdza się przy budowaniu napięcia w bardziej kameralnych momentach – wystarczy wspomnieć chociażby prolog skrojony pod skandynawski kryminał – czy w prowadzeniu dramatycznych wątków, których w „Nie czas umierać” nie brakuje. Najnowszy film o Bondzie przypomina wręcz romantyczny dramat, w którym nie brakuje też wątków czysto egzystencjalnych, takich jak próba zmierzenia i pogodzenia się z wyborami dokonanymi w przeszłości przez nas lub naszych przodków. W tym momencie musimy jednak wrócić do kwestii Vesper Lynd i grającej ją Evy Green, która potrafiła stworzyć w „Casino Royale” wspólnie z Craigiem kipiącą chemią relację. Niestety nie można tego samego powiedzieć o filmowej Madeleine Swann. O ile sam Craig stara się jak może i sprawdza się jako zdesperowany, zrozpaczony i zmęczony życiem James Bond, tak Léa Seydoux nie potrafi w niektórych momentach stworzyć odpowiednio zbilansowanej bohaterki i często popada ze skrajności w skrajność.

Niewiele lepiej w swoich rolach wypadają też Lashana Lynch czy Ana de Armas, chociaż w ich przypadku większa wina leży po stronie scenariusza. Pierwsza z aktorek mimo sporego udziału w fabule nie ma sposobności na to, aby rozwinąć skrzydła, a większość jej scen sprowadza się do słownych przepychanek z Bondem. Z kolei Ana de Armas zalicza w filmie ledwie epizodyczną rolę i nie otrzymuje szansy na to, aby stać się kimś więcej niż comic reliefem. Prawdziwą zmorą nowego Bonda jest jednak czarny charakter i nie chodzi bynajmniej o to, że Rami Malek jako Lyutsifer Safin może pochwalić się wyjątkowo przebiegłym planem na zniszczenie Bonda. Aktor nagrodzony Oscarem za rolę w „Bohemian Rhapsody” popada w swojej najnowszej kreacji wręcz w autoparodię. Malek ogranicza się w swojej roli do jednego wyrazu twarzy i rzucania górnolotnych cytatów, a jego wielki plan zniszczenia świata połączony z obsesją na punkcie Madeleine Swann tworzy iście groteskową mieszankę i sprawia, że w ostateczności żadna z motywacji nie wybrzmiewa odpowiednio mocno.

Daniel Craig żegna się więc z rolą Bonda słodko-gorzkim filmem, który nie potrafi wznieść się ponad przeciętność w wielu swoich aspektach takich jak chociażby realizacja scen akcji czy odpowiednie zagospodarowanie potencjału postaci, a w niektórych z kolei zawodzi na całej linii – wspomniany czarny charakter. Przez zbudowanie odpowiedniego bagażu doświadczeń Jamesa Bonda, filmowi udało się ostatecznie pożegnać jednak Craiga w godny sposób, który przy dopracowanej otoczce można by nazwać nawet idealnym. Aktor kończy swoją piętnastoletnią przygodę z serią o Bondzie filmem, który u większości fanów jego ery powinien znaleźć się najniżej na trzecim miejscu. „Nie czas umierać” finalnie okazało się więc dokładnie takim filmem, jakiego mogliśmy się spodziewać – do arcydzieła, jakim było „Casino Royale” mu daleko, ale tyle samo dzieli go od ostatniego „Spectre”.

Ocena filmu „Nie czas umierać”: 3+/6

zdj. Universal Pictures / Forum Film Poland