„Nie martw się, kochanie” – recenzja filmu. Dużo kontrowersji, niewiele zmartwienia

W kinach zadebiutował dziś thriller „Nie martw się, kochanie”, czyli drugi film, za który jako reżyserka odpowiada Olivia Wilde. Jak sprawdza się widowisko, które pierwszego pokazu doczekało się podczas tegorocznej odsłony Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji? Zapraszamy do lektury naszej recenzji.

Olivia Wilde sprostowała ostatnio w wieczornym talk-show Stephena Colberta, że podczas premierowego pokazu „Nie martw się, kochanie” Harry Styles z całą pewnością nie napluł na Chrisa Pine’a. „Spit-gate”, jak ochrzczono ostatnią aferę powiązaną z drugim przedsięwzięciem tej reżyserki, jest tylko jedną z wielu kontrowersji ciągnących się za filmem. Produkcję zapamiętamy (niestety głównie) właśnie za sprawą przypisywanych jej problemów: antagonizmów w obsadzie i ekipie, głośnego romansu na planie i tak dalej. Na dłuższą metę przydadzą się one „Nie martw się, kochanie”, bo w obliczu kiepskich recenzji, które posypały się w stronę filmu wkrótce po Wenecji, to właśnie kontrowersja sprzeda najwięcej biletów.

Do zawiedzionych filmem krytyków trudno się zarazem nie przyłączyć, bo thriller z Florence Pugh i Harrym Stylesem nie wypełnia oczekiwań narosłych wokół niego na przestrzeni ostatnich paru lat. A dokładnie: odkąd Olivia Wilde – świeżo po pokazaniu znakomicie przyjętej komedii coming-of-age „Szkoła melanżu” – zainteresowała się scenariuszem ze słynnej Czarnej Listy najlepszych i niezrealizowanych tekstów przemysłu. A jednak, tak jak i zapewne w przypadku samych zakulisowych plotek, tak i skrajnych opinii, które już można odnaleźć o filmie w internecie, prawda znajduje się gdzieś pośrodku. 

Nie martw się, kochanie” nie zwleka ze sprzężeniem settingu – którym są tu lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku – z głównymi tematami filmu: walką z patriarchatem, społecznymi konstruktami i życiem w kapitalistycznej bańce. Miejsce akcji – eksperymentalne miasteczko zakładowe w Kalifornii, w którym kobiety posłusznie doglądają ogniska domowego, a mężczyźni oddają się pracy nad tajemniczym „rozwojem materiałów progresywnych” – pełni funkcję ruchomej miniatury ówczesnej Ameryki, którą Olivia Wilde przedstawia przez pryzmat dzisiejszych bolączek społecznych. Niewiele czasu trzeba, by bohaterka Pugh dostrzegła pierwsze rysy na atrakcyjnej powierzchni. Film pełen jest obrazów mających sugerować fałsz porządku, w którym znalazły się zżyte gospodynie domowe i zapowiadać nadchodzącą woltę.  

Miasteczko Victory od początku budzi też powątpiewanie: estetyka epoki wygląda na sztuczną, przefiltrowaną przez Instagrama (stoi za tym fabularne wytłumaczenie), tajemnicze zdarzenia przyjmują coraz to bardziej surrealistyczny wymiar, namnażają się elipsy w opowiadaniu, dochodzą sekwencje snów i zagadkowe retrospekcje. Wilde przedstawia główną bohaterkę jako heroinę-nonkonformistkę, która podważając pozorną utopię Victory, rzuca wyzwanie przyjętym normom, czy – w istocie – fundamentom Amerykańskiego Snu.

nie martw sie kochanie florence pugh harry styles.jpeg

Pomysłowość Wilde i kolejna brawurowa kreacja Florence Pugh bardzo szybko przerastają jednak scenariusz – usiany gatunkowymi kliszami, niekonsekwencją i powtórzeniami. Mimo obiecującego wstępu, „Nie martw się, kochanie” okazuje się thrillerem rozczarowująco statycznym i – w kontekście budowanych metafor – niemającym do powiedzenia niczego nowego, czy szczególnie natchnionego o ramach czasowych, w których się porusza. Tekst bardzo szybko wręcza widzom większość kluczowych informacji i spędza niemal dwie następne godziny na przetwarzaniu tej samej treści. Od początku nie ma na przykład złudzeń co do więzi bohaterki z jej małżonkiem, granym przez Harry’ego Stylesa (który zebrał sporo gorzkich komentarzy za swoją kreację i są one przesadzone – w praktyce aktor/piosenkarz po prostu nie ma w filmie ani jednego momentu, by się naprawdę wyróżnić). Relacja tej dwójki ma wiązać się z silnymi emocjami w trakcie seansu, zwłaszcza w zakończeniu. W scenariuszu rozpisano ją jednak mozolnie i bez polotu. Dość powiedzieć, że całą centralną intrygą „Nie martw się, kochanie” obudowano tak naprawdę jeden duży (do tego niewprawnie klejący się z resztą „mitologii” filmu) zwrot fabularny i nazbyt często widać jak wiele scen podejmuje próbę sztucznego zagęszczenia bądź przedłużenia akcji. Dzięki głównej kreacji nie ma tu wprawdzie nudy, ale płasko wypada niemal każdy moment obliczony na wzruszenie, poklask czy euforię widowni. A tych ostatnich nie brakuje. Pod koniec filmu, „Nie martw się, kochanie” skręca w stronę zaskakująco szybkiego widowiska akcji, ale trudno sobie wyobrazić by przy tym braku konsekwentności miał wywołać furorę na salach kinowych.   

Na dłuższą metę nie pomagają też inspiracje innymi filmowcami. W „Nie martw się, kochanie” widać chęć operowania niepokojem rodem z dreszczowców Jordana Peele’a czy suspensem Hitchcocka. Pojawiają się ujęcia przypominające hipnotyczną dekonstrukcję przedmieść rodem z „Blue VelvetLyncha i fabularne cytaty z „Truman Show”. Niestety, wszystkie te odnośniki sprawiają wrażenie katalogu, z którego Wilde potrafi umiejętnie czerpać – czasem sprawiając, że filmem da się na chwilę oczarować – ale nie są w stanie wynieść go poza kompletną przeciętność.

Ocena filmu „Nie martw się, kochanie”: 3+/6 

 

zdj. Warner Bros.