NOSTALGICZNA NIEDZIELA #113: „Flash Gordon” (1980)

W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, niekiedy zapomniane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś cofamy się o 40 lat, by przypomnieć kultową już produkcję, której korzenie sięgają jeszcze dalej, bo lat 30. minionego stulecia. Jest nią „Flash Gordon” w reżyserii Mike'a Hodgesa.

Boże Narodzenie 1991, w samo południe (albo gdzieś w jego okolicach) TVP wyemitowało „Flasha Gordona” – dla dziesięciolatka, którym wtedy byłem, seans ten stanowił niezapomniane przeżycie, niewykluczone, że bardziej zapadające w pamięci niż obejrzane nieco wcześniej „Gwiezdne wojny”. Wtedy oczywiście nie miałem pojęcia o tym, że te ostatnie powstały właściwie za sprawą Flasha Gordona – komiksu z lat 30., którego zekranizowaniem zainteresowany był w latach 70. George Lucas. Dopiero gdy nic z tego nie wyszło, postanowił stworzyć swoją własną kosmiczną sagę. Paradoksalnie to właśnie jej sukces sprawił, że słynny producent Dino De Laurentiis, który przymierzał się do realizacji kinowej wersji „Flasha Gordona” od lat 60., wreszcie zdecydował się wprowadzić w życie swój plan.

Droga do realizacji filmu od samego początku była wyboista. Bodaj największym problemem okazał się dobór odpowiedniej osoby na stanowisko reżysera. Początkowo miał nim zostać Nicolas Roeg, ale jego wizja rozminęła się znacząco z tym, co planował zrobić de Laurentiis. Jednym z kandydatów na to stanowisko był Sergio Leone, ale ostatecznie nie przyjął oferty. Reżyserem został w końcu Mike Hodges. Obowiązki scenarzyty wziął na siebie Lorenzo Semple Jr., który wcześniej pracował między innymi nad „King Kongiem” (1976) oraz serialem o Batmanie. Za muzykę odpowiadał brytyjski zespół Queen oraz kompozytor Howard Blake, który uzupełnił ścieżkę dźwiękową o partie orkiestrowe. Po dziś dzień muzyka z filmu pozostaje jednym z jego najbardziej rozpoznawalnych elementów. W obsadzie filmu znalazło się kilka znanych nazwisk, choć odtwórca tytułowej roli Sam J.Jones zdecydowanie się do nich nie zaliczał. Rolę otrzymał (głównie za wygląd) po tym, jak Kurt Russell odmówił udziału w filmie (w przeciwnym wypadku późniejszy wskaźnik kultowości „Flasha Gordona”, i tak wysoki, zapewne wywaliłoby poza skalę). W pozostałych rolach wystąpili: Max Von Sydow (Ming), Melody Anderson (Dale Arden), Topol (Zarkov), Timothy Dalton (Barin), Brian Blessed (Vultan) i Ornella Muti (księżniczka Aura). Epizod zaliczył także znany z „Maszyny śmierci” i „HardwareWilliam Hootkins. Jeszcze w trakcie produkcji z planu ulotnił się na dobre odtwórca roli głównej, a film dokończono już bez jego udziału (sporą część kwestii Flasha podłożył inny aktor).

Z jaką historią mamy tu do czynienia? Gdy swego czasu próbowałem opisać film nieznającym go znajomym, określiłem go jako coś w pół drogi między „Gwiezdnymi wojnami” a „Panem Kleksem w kosmosie”. „Flash Gordon” to klasyczna space opera, której ta konkretna ekranizacja dodała nieco komediowego charakteru. Okrutny imperator Ming, któremu najwyraźniej bardzo się nudzi, zabawia się kosztem ludzkości, zsyłając na Ziemię kolejne klęski żywiołowe. Jego poczynania wzbudzają zainteresowanie naukowca Hansa Zarkova, który, by odkryć przyczynę zagadkowych zjawisk, decyduje się wyruszyć w przestrzeń kosmiczną zbudowaną samodzielnie rakietą. Zrządzenie losu sprawia, że w tej ryzykownej wyprawie towarzyszyć mu będą – futbolista Flash Gordon oraz przedstawicielka biura podróży, Dale Arden. Cała trójka trafia na planetę Mongo (prawie jak Mango w „Kleksie”), a następnie na dwór imperatora Minga. No a potem jest już z górki. Nasi bohaterowie będą zmuszeni stawić czoła sługusom tyrana i jego prawej ręce, Klytusowi (w tę wymyśloną na potrzeby filmu rolę wciela się Peter Wyngarde), a na swej drodze spotkają szereg interesujących postaci (w tym potencjalnych sojuszników), wśród których znajdą się władcy krain wchodzących w skład imperium – książę Vultan, władca ludzi-jastrzębi, oraz książę Barin, zakochany w rozwiązłej córce Minga, Aurze. Tej ostatniej wpada w oko Flash, co pociągnie za sobą dość istotne konsekwencje. Fani „Robina z Sherwood” mogą wypatrzyć na drugim planie znajomą twarz Richarda O’Briena, który w serialu o słynnym banicie wcielał się w czarownika Gulnara.

O ile nasz główny bohater nie jest może szczególnie wyrazistą postacią (choć mimo to da się go lubić), tak już drugi plan rekompensuje nam to z nawiązką. Moim osobistym faworytem pozostaje Vultan, choć trzeba przyznać, że również i Max Von Sydow w roli głównego antagonisty zalicza tu udany występ. Nic zresztą dziwnego – obydwaj od początku podchodzili entuzjastycznie do tego projektu. Blessed był fanem serialowej wersji „Flasha Gordona” z lat 30. z Busterem Crabbe'em w roli tytułowej, z kolei Von Sydow w dzieciństwie czytał komiksy z Flashem. W przeciwieństwie do obu wyżej wymienionych panów, Timothy Dalton wziął tę pracę głównie dla pieniędzy, więc na podium się nie załapie – uzupełni je znany z głównej roli w „Skrzypku na dachu” Topol. Do niewątpliwych atutów produkcji możemy także zaliczyć urodziwe odtwórczynie głównych ról kobiecych, choć sama postać Dale Arden niczym szczególnym się nie odznacza, ot klasyczna „dama do uratowania” przez głównego bohatera. Księżniczka Aura wypada pod tym względem zdecydowanie lepiej.

Poziom realizacji filmu i sposób, w jaki przedstawiono kilka lokalizacji, w których toczy się akcja, nie dorównuje „Gwiezdnym wojnom” (choć miejscami je przypomina), trzymając się kiczowatej estetyki właściwej filmom reprezentujących kino fantastyczne minionych dekad. Podstawowy zamysł, zakładający stworzenie widowiskowego filmu przygodowego, przyprawionego dawką humoru (niejednokrotnie wynikającego z improwizacji na planie – jak choćby w scenie „futbolowej bijatyki”), zostaje jednak zrealizowany, a jeśli tylko przyjęta stylistyka nam nie przeszkadza, dostaniemy tu szansę na solidną dawkę niezłej zabawy. Na długo zostają w pamięci sceny takie jak pojedynek Flasha z Barinem w podniebnym mieście, rytuał związany z „drzewną bestią” czającą się w pniu o wielu dziuplach czy w końcu szarża ludzi-jastrzębi i finał zilustrowany poniższym utworem:

Ostatnia scena filmu zdaje się zapowiadać kontynuację (podobnie jak to miało miejsce we „Władcach wszechświata”, mających z omawianą tu produkcją całkiem sporo wspólnego), ta jednak nigdy nie powstała, co po części wynikało z niezadowalających wyników kasowych – do sukcesu „Gwiezdnych wojen” sporo zabrakło. Nie przeszkodziło to Flashowi zyskać sobie z czasem statusu filmu kultowego i stać się inspiracją dla innych filmowców. Sam Jones pojawia się w filmie „Ted” z Markiem Wahlbergiem w roli głównej, gdzie gra, co prawda, samego siebie, ale dostajemy także wyraźne nawiązanie do Flasha. Z kolei słowa „Gordon’s alive?”, które wypowiada wcielający się w księcia Vultana Brian Blessed, stały się niejako wizytówką tego aktora. Warto także dodać, że w 2017 roku miał swą premierę dokument „Life after Flash”, skupiający się zarówno na produkcji filmu, jego statusie dzieła kultowego oraz odtwórcy roli głównej. Osobiście nie miałem go jeszcze okazji obejrzeć, ale chętnie to uczynię, gdy tylko nadarzy się ku temu sposobność.

„Flash Gordon” znakomicie zniósł także powtórki po latach, z których pierwszą zorganizowałem sobie, gdy natrafiłem na sklepowej półce na wydane przez Vision DVD. Zaopatrzono je zarówno w polskie napisy, jak i lektora (w osobie Macieja Gudowskiego), który jednak zdaje się czytać wszystkie kwestie aktorów nieco za wcześnie. Film można także dostać za granicą na Blu-ray, a w sierpniu tego roku miała swą premierę również wersja 4K UHD (dostępna też pod postacią limitowanego boxu kolekcjonerskiego z okazji 40-lecia premiery), jednak w tym wypadku o polskiej wersji możemy zapomnieć.

zdj. Starling Productions/Famous Films, Studio Canal