NOSTALGICZNA NIEDZIELA #119: „Daredevil” (2003)

W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, często pomijane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. W tym tygodniu na tapecie mocno niedoceniana, a wcale nie taka zła produkcja superbohaterska, „Daredevil” z 2003 roku.

Amerykańskimi superbohaterami zainteresowałem się już jako 10-latek, gdy w moje ręce trafiły komiksy wydane przez TM-Semic od początku lat 90. Przez jakieś pięć lat regularnie kupowałem i czytałem serie takie jak „Batman”, „Superman”, „Spider-Man” czy „X-Men” i myślałem o tym, jak mogłyby wyglądać filmy opowiadające o tych bohaterach. Niestety w czasach, w których się tą tematyką szczególnie interesowałem, kino nie miało mi wiele do zaoferowania. Pojawiały się jedynie kolejne części „Batmana”, ale ostatnim, który przypadł mi do gustu, był „Powrót Batmana” z 1992 roku. Z czasem moja pasja nieco przygasła, by w końcu niemal zupełnie zaniknąć. I właśnie w tym czasie rozpoczął się boom kina komiksowego zapoczątkowany przez filmy takie jak „X-Men” (2000) i „Spider-Man” (2002). Jako że w tym czasie moja uwaga zwracała się w innych kierunkach, zupełnie zignorowałem kolejne ekranizacje komiksów Marvela, których pojawiało się coraz więcej. Wśród tych pominiętych filmów znalazł się sequel „Spider-Mana”, dwie kolejne części „X-Men”, a także „Hulk” i „Daredevil” (obydwa z 2003 roku). Zainteresowanie superbohaterami zaczęło mi powoli wracać dopiero za sprawą pierwszej części trylogii o Batmanie Christophera Nolana – wtedy też przyszła pora stopniowego nadrabiania zaległości. Jednym z filmów, do których przymierzałem się najdłużej, był „Daredevil” w reżyserii Marka Stevena Johnsona, do którego zniechęciły mnie niezbyt pochlebne recenzje zarówno wśród krytyków, jak i znajomych. Gdy jednak w końcu się przełamałem, film mnie całkiem pozytywnie zaskoczył. Postaram się teraz wyjaśnić przyczyny tego stanu rzeczy.

Justice is blind.

Do stworzenia filmowej wersji przygód niewidomego prawnika z nowojorskiego Hell’s Kitchen, który nocą sieje postrach wśród przestępców jako nieustraszony Daredevil, przymierzano się już pod koniec lat 90., jednak projekt realizowany przez Columbia Pictures ostatecznie nie doszedł do skutku. Lepiej ułożyła się współpraca Marvela z 20th Century Fox. Scenariusz autorstwa, wybranego również do roli reżysera, Marka Stevena Johnsona miał zapewnić produkcji więcej mroku i charakteru, niż miały dotychczasowe produkcje o komiksowym rodowodzie. By zmniejszyć wydatki, przymierzano się z początku do filmowania w Kanadzie, co jednak nie było po myśli reżysera oraz obsadzonego w roli głównej Bena Afflecka. Ostatecznie zdecydowano się kręcić w Los Angeles. Za muzykę miał odpowiadać Graeme Revell znany ze swych kompozycji na potrzeby filmów z serii „Kruk”. Dodatkowo w filmie znalazły się piosenki zdobywającej sobie popularność rockowej grupy Evanescence. Niestety wizja reżysera, skrojona pod kategorię wiekową R, została brutalnie ukrócona przez studio, które chcąc dotrzeć do szerszej publiczności (i powtórzyć sukces „Spider-Mana”), przycięło film do zaledwie 103 minut, znacznie go przy tym łagodząc i pozbywając się kilku wzbogacających fabułę wątków. „Daredevil" wszedł do kin w tej mocno okrojonej postaci i nie zyskał sobie przychylności krytyków ani nie odniósł spodziewanego sukcesu finansowego. Jednak już w rok po premierze Johnston dostał szansę na pokazanie publiczności takiego filmu, jaki chciał nakręcić – na DVD ukazała się wersja reżyserska, dłuższa od kinowej o pół godziny. A że tylko z tą wersją miałem do czynienia, wszystko, co dalej napiszę, właśnie jej dotyczy.

Diabeł stróż.

Matt Murdock (Affleck), który wskutek wypadku w dzieciństwie traci wzrok, zyskuje w zamian niezwykłe zdolności „oglądania” świata za pośrednictwem swoistego sonaru. Zostaje prawnikiem, który poświęca życie obronie niewinnych (a tych bezbłędnie rozpoznaje za pomocą swych wyostrzonych zmysłów). Gdy zaś sąd nie wymierzy słusznego wyroku, Matt bierze sprawy w swoje ręce jako odziany w czerwień mściciel – Daredevil. W filmie przyjdzie mu przyjąć sprawę zabójstwa prostytutki, której rozwiązanie stanowić może klucz do pociągnięcia do odpowiedzialności głowy przestępczego światka, Kingpina (Michael Clarke Duncan będący obsadowym strzałem w dziesiątkę, nawet jeśli scenariusz nie pozwala mu się zbytnio wykazać). Po drodze przyjdzie mu stawić czoła świrniętemu płatnemu mordercy Bullseye’owi (Colin Farrell), a także uwikłać się w romans z córką milionera, który wdał się w interesy z Kingpinem, Elektrą Natchios (Jennifer Garner). Dochodzi nam do tego motyw osobistej zemsty, kiedy Matt dowiaduje się, kto stoi za śmiercią jego ojca, a także wątek dziennikarza Bena Uricha (w tej roli Joe Pantoliano) prowadzącego własne śledztwo w sprawie Daredevila i nie tylko. Fabuła jest skonstruowana w sposób angażujący widza, a pomaga temu także mroczny klimat filmu, przywodzący chwilami na myśl coś między Burtonowskim „Batmanem” a „Krukiem”. To wrażenie miejscami zostaje nieco zepsute przez sceny, które bardziej by pasowały do pół-komediowych filmów wchodzących w skład Marvel Cinematic Universe – dobrym przykładem jest nieszczęsny pojedynek na placu zabaw – zarówno kiczowaty, jak i skrajnie absurdalny z punktu widzenia fabuły – kompletnie nie pasuje do filmu, w którym się znalazł. Brakuje też nieco lepszego nakreślenia niektórych postaci (zwłaszcza Elektry), wątek romansowy wypada słabiutko, a efekty wizualne, wyraźnie inspirowane „Matrixem” potrafią niedomagać – szczególnie niektóre z akrobacji naszego bohatera, który nie wiedzieć czemu śmiga po budynkach niczym sam Spider-Man. Mimo to jest w filmie kilka scen akcji (w tym i finałowy pojedynek), w stosunku do których nie mam oporów, by je nazwać udanymi.

Wymienione wyżej mankamenty nie były jednak w stanie znacząco umniejszyć przyjemności z seansu. Nie zabrakło w filmie dramatyzmu, humoru (którego dostarcza pojawiający się w roli przyjaciela głównego bohatera Jon Favreau), złoczyńcy są odpowiednio wyraziści (nawet jeśli dość przerysowani, zwłaszcza Bullseye), trafiają się zaskakujące zwroty akcji, a warstwa wizualna (pomijając pewne jej niedociągnięcia), w połączeniu z muzyką Revella, zapewnia wspomnianą wcześniej mroczną atmosferę. Co prawda, wykorzystane w filmie piosenki Evanescence po latach odbieram nie najlepiej (nigdy nie byłem fanem, choć wcześniej mi nie przeszkadzały), ale pozostają one „znakiem czasów”, do których wciąż żywię sentyment, więc mimo wszystko da się wskazać także ich pozytywne konotacje.

Z chwilą, gdy na ekranie pojawiają się napisy końcowe, pierwszą myślą, jaką miałem, było: „Szkoda, że nie będzie ciągu dalszego”. Bo film niestety nigdy nie doczekał się kontynuacji. Powstał jedynie spin-off „Elektra” (w którym do swej roli wróciła Jennifer Garner), ale jest to jeden z nielicznych filmów superbohaterskich, do których obejrzenia nie znalazłem powodów po dziś dzień. W każdym razie zaliczył klapę w Box Office, a recenzje zrównały go z ziemią.

Od pierwszego kontaktu z „Daredevilem” byłem nim usatysfakcjonowany (zapewne zasługa w tym właśnie wersji reżyserskiej, jak również mocno zaniżonych oczekiwań), a nawet uznałem za lepszy od wielu innych adaptacji komiksów (w chwili obecnej również od co najmniej połowy filmów MCU). W związku z powyższym szybko zdecydowałem się dołączyć go do swej filmowej kolekcji (kupując najpierw Definitive Edition 2DVD, a jakiś czas później Blu-ray), a od tamtej pory zaliczyłem już kilka powtórek, które w żaden sposób nie zmieniły mojej opinii. Gdy zaś po latach spróbowałem sięgnąć po polecany mi przez wielu serial Netflixa o tym samym bohaterze z Charliem Coxem w roli głownej, porzuciłem go po zaledwie sześciu odcinkach. Rozwleczona do bólu akcja, irytujące postacie drugoplanowe, którym poświęcano zdecydowanie zbyt wiele czasu, nie pozwoliły mi się zaangażować na tyle, by chciało się sięgać po ciąg dalszy. I niczego nie zmieniły realistyczne sceny akcji, którymi wielu się zachwycało, a które, jak zresztą wszystko w tym serialu, trwały niekiedy zdecydowanie zbyt długo, a przez nadmierne miejscami pójście w pozbawiony jakiejkolwiek efektowności realizm potrafiły wręcz usypiać. Tak więc po dziś dzień jedynym słusznym Daredevilem pozostaje dla mnie Ben Affleck (który miał również zdecydowanie lepszy kostium niż jego serialowy odpowiednik).

W Polsce „Daredevil” ukazał się na VHS i DVD (wersja kinowa) oraz na Blu-ray (wersja reżyserska z napisami). Polecam oczywiście tę ostatnią opcję.

zdj. 20th Century Fox