
W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, często pomijane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś cofamy się o przeszło 40 lat, by przypomnieć ekranizację powieści „Szogun” Jamesa Clavella w reżyserii Jerry'ego Londona.
Od czasu do czasu trafia się na film lub serial, który nie tylko na stałe zapisuje się w pamięci, ale potrafi ukształtować zainteresowania i mieć tym samym na odbiorcę znaczący i trwający całe lata wpływ. W moim przypadku było tak z „Robinem z Sherwood”, a jakiś czas później również i z adaptacją powieści Jamesa Clavella, powstałą zaledwie pięć lat po swym literackim pierwowzorze. Tak serial, jak i powieść opowiadają historię luźno opartą na faktach, której główni bohaterowie, mimo że nie noszą nazwisk postaci historycznych, są na nich w znacznym stopniu wzorowane. Angielski żeglarz William Adams, który trafił do Japonii w 1600 roku, u Clavella zostaje przechrzczony na Johna Blackthorne’a, a Tokugawa Iyeasu, który to zapoczątkował tzw. „szogunat Edo” sprawujący w Japonii władzę aż do 1868 roku, jest tutaj Yoshi Toranagą.
Punktem wyjścia dla całej historii jest moment przybycia holenderskiego statku „Erasmus” do Anjiro, osady położonej na japońskim wybrzeżu. Blackthorne (w tej roli Richard Chamberlain), pełniący na statku funkcję nawigatora (a w obliczu niedyspozycji kapitana, będący w zasadzie dowódcą tego, co pozostało z załogi), zostaje skonfrontowany z miejscowymi, w tym samurajem o imieniu Omi (Yuki Meguro) oraz daimyo (czyli panem feudalnym) Kasigi Yabu (Frankie Sakai). Już od tej chwili zaznacza się wyraźnie kulturowa przepaść między Europejczykami a mieszkańcami Kraju Kwitnącej Wiśni. Niektórzy z przybyszów odczują ją na własnej skórze w sposób wyjątkowo bolesny. Także od samego początku zarówno bohaterowie, jak i widzowie stają w obliczu problemu bariery językowej. Serial traktuje tę kwestię realistycznie, co oznacza, że albo nie dostajemy tłumaczenia japońskich dialogów wcale, albo zostaje nam ono przekazane za pośrednictwem tłumaczy, którzy wyjaśniają Blackthorne’owi, co mówi dana postać. Jako że bohater z czasem stopniowo poznaje język japoński, by nie skazywać widza na zupełne „błądzenie po omacku”, twórcy serialu zdecydowali się wprowadzić narratora (w tej roli Orson Welles), który wtrąca się od czasu do czasu, by wyjaśnić nam sens niektórych rozmów czy wydarzeń.
Wracając do fabuły – Blackthorne (nazywany przez Japończyków Anjin – czyli „pilot”) zostaje wplątany w polityczną rozgrywkę między Toranagą i jego rywalem Ishido, władcą Osaki, w którą uwikłani są także Portugalczycy (w tym Jezuici). Ci ostatni widzą w osobie angielskiego pilota zagrożenie dla swych interesów w Japonii i najchętniej widzieliby go martwym. Na szczęście dla naszego bohatera, zyskuje on sobie przyjaciela w osobie Vasco Rodrigueza (John Rhys-Davies), która to znajomość (choć relacja to nieco skomplikowana) znacząco zwiększy jego szanse na ocalenie skóry. Z czasem, gdy zbieg okoliczności sprawia, że ratuje życie samego Toranagi, jego pozycja zaczyna stopniowo wzrastać. Blackthorne robi sobie nadzieje, że będzie w stanie ponownie wypłynąć w morze i przejąć tzw „czarny statek” przewożący portugalskie bogactwa, a w międzyczasie wdaje się w romans z Mariko (Yoko Shimada), poddaną (niestety zamężną) Toranagi, która wprowadzi go w tajniki japońskiej kultury i języka.
Jako jedyny serial produkcji amerykańskiej, „Szogun” został w całości nakręcony w Japonii, co zresztą pociągnęło za sobą szereg komplikacji. Szczególnych problemów przysparzało zgranie zdjęć z grafikami japońskich aktorów, którzy nie poświęcali całego swego czasu amerykańskiej produkcji, lecz w międzyczasie realizowali inne projekty. Już w trakcie zdjęć konieczna okazała się wymiana aktorki wcielającej się w Mariko, która była jednocześnie piosenkarką i, jak się okazało, właśnie wyruszała w trasę koncertową. W ten sposób rola przypadła Yoko Shimadzie. Zarówno autor powieści, jak i stojące za produkcją NBC widziało w roli głównej Seana Connery’ego, ten jednak nie wyraził zainteresowania projektem (szczególnie że udział w nim wiązał się z kilkumiesięcznym pobytem w Japonii). Ostatecznie rolę otrzymał Richard Chamberlain. Clavell początkowo sprzeciwiał się temu wyborowi, ale ostatecznie był zadowolony z końcowego efektu. Toshiro Mifune, znany z wielu produkcji samurajskich (w tym filmów Kurosawy), wcielił się w rolę Toranagi – ponoć gdy był na planie w kostiumie i charakteryzacji, wczuwał się w rolę do tego stopnia, że ludzie bali się doń zbliżać.
Należy w tym miejscu nadmienić, że serial w znacznym stopniu skupia się na aspektach obyczajowych – dużo czasu poświęca się charakterystycznym dla japońskiej kultury elementom, takim jak choćby honorowe samobójstwo (seppuku) czy ceremonia parzenia herbaty. Widz ma okazję zapoznać się z charakterystycznym dla XVI-wiecznych Japończyków sposobem myślenia, który niejednokrotnie może wprawiać w zdumienie, zwłaszcza gdy chodzi o podejście do śmierci. W pewnym momencie na plan pierwszy wychodzi wątek romansowy, któremu poświęca się sporo czasu. Zdarza się także akcja, ale nie jest tu nigdy składnikiem dominującym, czego warto być świadomym, podchodząc do tej produkcji. „Szogun” odznacza się nieśpiesznym tempem, dialogi (na których całość się w dużej mierze opiera) przeciągają się ze względu na konieczność powtarzania wielu kwestii w dwóch językach – jednak taki styl narracji doskonale się tutaj sprawdza, dając widzowi czas na spokojne „przetwarzanie danych”. W tle przygrywa nam klimatyczna ścieżka dźwiękowa, za którą odpowiadał Maurice Jarre – motyw przewodni z serialu trudno zapomnieć. Fabuła całości jest zgrabnie skrojona, intryga rozwija się powoli, acz konsekwentnie, czasami zaskakując zwrotem akcji stojącym w zdecydowanej sprzeczności z oczekiwaniami widza. Co więcej, serial może się pochwalić iście kinowym rozmachem i choć zabrakło wielkich scen batalistycznych (za to zdarzają się mniejsze potyczki), to jednak typowej dla produkcji telewizyjnych ekranowej biedy w „Szogunie” zwyczajnie nie ma. Ani przez chwilę. Jest on w tym względzie nieco podobny do omawianego parę lat temu „Jezusa z Nazaretu”. Lokacje, wystrój wnętrz, kostiumy – wszystko wygląda tak, jak powinno, i robi przy tym niemałe wrażenie. Krótko mówiąc: mamy tu do czynienia z produkcją zrealizowaną wręcz wzorowo.
Każdy, komu bliska jest tematyka samurajska, winien się z „Szogunem” zapoznać, pozostałym również polecam, bo jest to idealny wręcz sposób, by wejść w ten świat. Wprowadza weń widza razem z głównym bohaterem i choć czyni to w sposób nieco zbliżony do „Ostatniego samuraja” z Tomem Cruise’em (który pod wieloma względami wygląda jak remake omawianego serialu), to jednak dysponując dużo większą ilością czasu, ma w tym aspekcie do zaoferowania znacznie więcej, stanowiąc swoiste kompendium wiedzy o feudalnej Japonii dla laików. A jako że to produkcja zachodnia, to dla widza nawykłego do amerykańskich produkcji będzie z pewnością bardziej lekkostrawna niż produkcje japońskie. W tym miejscu chciałbym także polecić książkowy oryginał, z którym swego czasu miałem okazję się zapoznać, a który oferuje znacznie szersze i bardziej szczegółowe spojrzenie na omawiane wydarzenia, nie ogranicza się bowiem do perspektywy Blackthorne’a, co w dużej mierze czyni serial. I choć ten ostatni jest adaptacją w dużej mierze wierną pierwowzorowi, to jednak znaleźć można kilka interesujących różnic między jednym i drugim wcieleniem tej historii.
Jakiś czas temu pojawiły się informacje o planowanej nowej serialowej adaptacji powieści Clavella (choć na chwilę obecną prace utknęły w martwym punkcie) i choć daje to pewne pole manewru (szczególnie jeśli idzie o wspomnianą już książkową szerszą perspektywę), to naprawdę trudno mi wyobrazić sobie, co musieliby zrobić twórcy nowej wersji, by przebić produkcję Jerry’ego Londona sprzed czterdziestu lat. Zwłaszcza pod względem obsady będzie to ciężki orzech do zgryzienia. Choć rola Chamberlaina była przez niektórych krytykowana, to jednak próba jej obsadzenia kim innym, byłaby w moim odczuciu porównywalną z próbą obsadzenia nowego Kmicica. O możliwościach przebicia Yoko Shimady i jej uroku czy (zwłaszcza) Toshiro Mifune w ogóle nie ma co gadać. A przecież „Szogun” nie tylko pierwszym planem stoi. Aktorzy tacy jak John Rhys-Davies w roli Rodrigueza (ten śmiech!), Frankie Sakai (te miny!) jako Yabu czy Damien Thomas jako dość niejednoznaczny ojciec Alvito również stworzyli tu niezapomniane kreacje i także ich niełatwo będzie zastąpić. Po obejrzeniu takich remake’ów jak „Pamięć absolutna”, „Robocop” (tu można się spierać czy to remake, mniejsza z tym) czy „Siedmiu wspaniałych” z 2016 roku jestem bardzo sceptycznie nastawiony do tego typu inicjatyw. „Szogun” się nie zestarzał i nowej wersji nie potrzebuje. Jeśli ją jednak dostanie, coż, z ciekawości sprawdzę, a potem najwyżej będę udawał, że nigdy nie powstała (albo i nie).
Serial był kilkukrotnie emitowany w polskiej telewizji (również w skróconej, dwugodzinnej wersji), a także wydany na DVD w wersji z polskimi napisami (te same płyty znalazły się także w wielu edycjach zagranicznych) – na pięciopłytowym wydaniu prócz serialu (zaprezentowanego jako całość, a więc czołówka pojawia się tylko raz – szkoda), znajdziemy także szereg interesujących dodatków, w tym liczący sobie blisko 80 minut making of (również zaopatrzony w polskie napisy). Zła wiadomość jest taka, że nie doczekaliśmy się wydania Blu-ray z polską wersją językową, dobra – wydanie DVD w pełni wykorzystuje możliwości formatu i jest jednym z tych najładniej prezentujących się DVD, z jakimi miałem do czynienia. Podczas ostatniej powtórki w ubiegłym tygodniu nie odczułem praktycznie żadnego dyskomfortu wynikającego z obcowania z materiałem w standardowej rozdzielczości. Z kolei w przypadku wydania Blu-ray występują pewne problemy z obrazem (przy bliższej inspekcji widać na nim dziwne pionowe linie).
Zdj. NBC / Paramount