NOSTALGICZNA NIEDZIELA #122: „Quest”

W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, często pomijane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. W tym tygodniu wracamy do tematyki sztuk walki, sięgając po reżyserski debiut Jeana-Claude'a Van Damme'a – „Quest” z 1996 roku.

Jakoś nigdy nie zostałem wielkim fanem Van Damme’a. Oczywiście w czasach wypożyczalni video raz po raz zdarzało się oglądać kolejne jego filmy takie jak „Lwie serce”, „Krwawy sport”, „Kickbokser” czy „Strażnik czasu”. Gdy jednak po latach przyszło do uzupełniania domowej videoteki, nie odczuwałem większej potrzeby kompletowania filmografii belgijskiego aktora. Ostatecznie tylko trzy pozycje trafiły na moją półkę – pierwszą był „Uniwersalny żołnierz” (w dużej mierze za sprawą sentymentu do Dolpha Lundgrena), drugą – „Uliczny wojownik” (ze względu na grę, której był, przynajmniej w założeniu, adaptacją), a trzecią – film, który dziś przypominamy – „Quest”. Co sprawiło, że właśnie ten tytuł przemówił do mnie bardziej niż inne? Spróbuję na to pytanie odpowiedzieć.

„Quest” to w dużej mierze powtórka z rozrywki – alternatywna wersja „Krwawego sportu” osadzona w latach 20. XX wieku. Christopher Dubois (Van Damme) żyje na ulicach Nowego Jorku, gdzie opiekuje się grupą sierot i młodocianych złodziejaszków. Na skutek zatargu z gangsterami i kłopotów z policją jest zmuszony uciekać z miasta. Statek, którym podróżuje (na gapę, ma się rozumieć), zostaje zaatakowany. Chris przypadkowo ratuje życie człowiekowi przedstawiającemu się jako lord Edgar Dobbs (Roger Moore), który obiecuje mu pomoc w powrocie do domu, zamiast tego zostawia go jednak na wyspie przy wybrzeżu syjamskim, gdzie Chris przechodzi szkolenie w Muay Thai. Pół roku później Dobbs trafia na niego ponownie. Widząc, jakie postępy uczynił Chris, namawia go do udziału w turnieju sztuk walki organizowanym w Zaginionym Mieście w Tybecie. Na turniej, którego stawką jest wykonana z czystego złota statua smoka, zaproszeni zostają mistrzowie sztuk walki z całego świata. Chris zaproszenia, co prawda, nie ma, ale Dobbs ma już pomysł, jak temu zaradzić. Wraz z reporterką Carrie Newton (Janet Gunn w roli, którą ponoć proponowano Madonnie) dołączają do udającego się na turniej amerykańskiego mistrza boksu, Maxiego Devine’a (James Remar, który rok później został Raydenem w „Mortal Kombat: Annihilation”).

„Quest” oferuje dokładnie to, czego należałoby oczekiwać po filmie o turnieju sztuk walk. Mamy orientalną otoczkę, egzotyczne lokacje i – co najważniejsze – sam turniej, w przeciwieństwie do takiego „Mortal Kombat” przedstawiony w czytelnej i jasnej postaci. Widzimy więc wszystkie rozgrywane w systemie pucharowym walki, które toczy między sobą szesnastu zawodników z różnych stron świata. Prezentują oni różnorakie style, a choć dominują Azjaci, prezentujący karate, kung-fu, muay-thai czy nawet sumo (to ostatnie niezbyt widowiskowe), to znajdzie się miejsce także na bardziej efektowną niż skuteczną brazylijską capoeirę, boks czy zapasy. Zawodnik ze Szkocji preferuje uliczne (a może barowe?) metody walki, Hiszpan zgrywa matadora itd. Są niestety dwa mankamenty – pierwszy to mocno nieciekawy główny przeciwnik (w tej roli znany z „Lwiego serca” Abdel Quissi), drugim zaś pozostaje fakt, że walki z udziałem naszego bohatera wyraźnie odbiegają od całej reszty. O ile bowiem większość pojedynków jest stosunkowo krótka (choć konkretna), tak już każde starcie Van Damme’a jest oczywiście przeciągane i rozgrywane wg klasycznego schematu, w którym to nasz bohater regularnie zbiera ciężkie baty, by pod koniec wziąć się w garść i zwyciężyć. A jako że wynik tych walk jest z góry wiadomy, to i siłą rzeczy pozostają najmniej interesującą częścią turnieju.

Pewnym uatrakcyjnieniem prostej fabuły pozostaje postać Dobbsa. Raz, że wciela się weń Roger Moore, co samo w sobie stanowi dodatkowy atut (niestety Moore nie był zadowolony ze swego udziału w filmie – w swej autobiografii wypowiadał się negatywnie o wszystkim, co się z nim wiązało, w tym i samym JCVD), dwa – jest to postać typowego „kombinatora”, który dąży do celu za wszelką cenę, nie cofając się przed oszustwem czy kradzieżą. Jego działania mają tendencję komplikować życie otaczającym go ludziom, a wszystko będzie oczywiście musiał naprawić niestrudzony Chris.

Nawet mimo tych drobnych fabularnych komplikacji, „Quest” to wciąż bardzo proste i mocno klasyczne kino kopane, które, przynajmniej w moich oczach, sporo zyskuje na klimacie i osadzeniu go w dawnych czasach. O ile do „Krwawego sportu” nigdy nie chciało mi się wracać, tak „Quest” widziałem wielokrotnie i swego czasu, jako młodociany miłośnik komputerowych i konsolowych mordobić, myślałem o tym, że bardzo chętnie zagrałbym w opartą na nim grę komputerową, gdyby takowa powstała.

Film wydano w Polsce na VHS i DVD. Wersję szerokoekranową (w paskudnej jakości) czytał Lucjan Szołajski, wersję 4:3 z kolei – nieznany lektor od słuchania, którego więdły uszy. Za granicą pojawiło się także wydanie Blu-ray w proporcjach 2.35:1, ale nie mogę go polecić. Otóż, jak się okazuje, „Quest” w wersji szerokoekranowej został fatalnie wręcz wykadrowany. Wygląda to tak, jakby zrobiono to automatycznie, pozostawiając górną część kadru wszędzie, nawet tam, gdzie nie miało to najmniejszego sensu. Przez cały film odnosimy więc wrażenie, że brakuje nam obrazu u dołu, podczas gdy u góry widzimy często pustą przestrzeń. Daje się to we znaki szczególnie w scenach walk, w których często nie widać kopnięć. Zdecydowanie sensowniej prezentuje się kadrowanie 1.78:1 na angielskim DVD, a także dostępna na jednym z polskich wydań wersja 4:3. W przypadku tego filmu wersja 2.35:1 jest ewidentną fuszerką i potrafi zepsuć przyjemność z seansu, co jest sytuacją dość zaskakującą i niespotykaną. Więcej informacji na temat wydań filmu, jak również porównania kadrowania znajdziecie w odpowiednim temacie na naszym forum.

zdj. Universal