NOSTALGICZNA NIEDZIELA #136: „Showgirls” (1995)

 W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam  produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś sięgamy po jeden z tytułów z filmografii holenderskiego reżysera Paula Verheovena, którym to zapisał niechlubną kartę w swej karierze, „Showgirls” z 1995 roku.

Kiepska reputacja niektórych filmów potrafi wręcz przykuwać uwagę. Bo czy aby na pewno dany tytuł jest aż tak zły, jak mówią? Może warto sprawdzić? Nie raz i nie dwa okazywało się, że filmy o wyjątkowo marnej renomie trafiały ostatecznie na moją półkę, po czym całkiem dobrze znosiły kolejne powtórki (że wspomnę choćby Street Fightera” z Van Damme’em czy Super Mario Bros). Może to kwestia nastawienia się na coś absolutnie dennego, a następnie przekonania się, że „w sumie to wcale nie jest takie złe”. Ba, zdarza się, że reakcja na właśnie obejrzany rzekomo tragiczny film to raczej coś w stylu „Tak właściwie to o co tym ludziom chodzi?”. Gdy po latach stwierdziłem, że czas sobie przypomnieć „Showgirls” Paula Verhoevena, byłem przekonany, że nie ma takiej możliwości, by spod ręki twórcy „Robocopa”, „Pamięci absolutnej” czy „Nagiego Instynktu” wyszedł kiepski film. Miałem rację. 

Ale zacznijmy od początku. Scenariusz wyszedł spod ręki Joe’ego Eszterhasa, scenarzysty węgierskiego pochodzenia, autora skryptów do „Flashdance”, „Sliver” i „Nagiego Instynktu” (trudno tu mówić o wyrównanym poziomie). Pomysł wyjściowy zakładał osadzenie akcji filmu w środowisku występujących w Las Vegas tancerek i striptizerek. Eszterhas, w jednym z wywiadów zasugerował, że będzie to w pewnym sensie opowieść o moralności, pokaże los kobiet, które niejednokrotne stają się ofiarami, poniżanymi i wtykorzystywanymi przez mężczyzn trzymających władzę w branży. Czy taki był w istocie zamysł, czy może to tylko wizerunkowa propaganda? Niech każdy oceni we własnym zakresie.

Do roli głównej brano pod uwagę długi szereg aktorek (min. Pamelę Anderson, Drew Barrymore, Angelinę Jolie czy  Charlize Theron), które jednak kolejno odmawiały, nie będąc zainteresowane rolą w filmie z taką ilością nagości (z wyjątkiem Theron, która ponoć nie miała z tym problemu, ale nie była jeszcze znana i ostatecznie reżyser uznał, że nie jest najlepszym wyborem). Podobnie miała się sytuacja z postacią Cristal Connors (tu z kolei wchodziły w grę Sharon Stone, Daryl Hannah, Sean Young i Madonna). Ostatecznie role powędrowały do Elizabeth Berkley i Giny Gershon („Cocktail”, Szukając sprawiedliwości”), ta pierwsza opowiadała później w wywiadach, że występowanie w licznych rozbieranych scenach nie przeszkadzało jej nawet w najmniejszym stopniu – to się nazywa właściwy człowiek na właściwym miejscu.  Z kolei główną rolę męską otrzymał Kyle MacLachlan (gdy udziału odmówił Dylan McDermott). Później swe odczucia w trakcie pokazu premierowego miał opisać tymi słowami: „Siedziałem tam i cierpiałem całe dwie godziny”. Cóż, trudno powiedzieć, czego innego niż ociekającej seksem, prostej, ale ładnie opakowanej historii się spodziewał. A może po prostu uznał, że wypada tak to opisać?

W ramach przygotowań do produkcji Verhoeven i Eszterhas przeprowadzili rozmowy z dziesiątkami striptizerek i tancerek erotycznych, a także choreografami, producentami czy właścicielami kasyn w Vegas, by następnie umieścić w filmie szereg epizodów opartych na tym, co usłyszeli. Jednak wszelkie ich starania na niewiele się zdały – przy budżecie liczącym $45 mln film jako jedyny z kategorią NC-17 pokazywany w szerokiej dystrybucji zarobił zaledwie 20 milionów (co i tak było rekordowym wynikem dla filmu w tej kategorii wiekowej). Drugie życie zyskał jednak na rynku video, trafiając na listę bestsellerów wśród produkcji wytwórni MGM.  Verhoeven osobiście odebrał Złote Maliny dla najgorszego filmu i reżysera. Elizabeth Berkley została zmieszana z błotem przez krytyków. Twierdziła później, że sposób jej gry wynikał w głównej mierze ze wskazówek reżysera, nieustannie  popychającego ją ku przesadzie i przerysowaniu, które możemy obserwować na ekranie. Verhoeven przyznał później, że nie był to najlepszy pomysł, a jego skutkiem okazało się zniszczenie dalszej kariery aktorki. Czego by jednak nie mówić o roli – nie można jej odmówić wyrazistości, nie jest to z pewnością postać budząca szczególną sympatię, ale osobiście nie odebrałem jej występu negatywnie. Samemu filmowi obrywało się zapewne nie tyle za to, że uznano go za „zły”, ale za to, że przy okazji śmiał być tworem wulgarnym, może zbyt odważnym, a tego spora część krytyków nie mogła przeboleć. Wypadało więć go wyśmiewać i na każdym kroku podkreślać, jak bardzo jest godzien potępienia.

Dwa słowa o fabule – Nomi Malone (Berkley) przybywa do Las Vegas, by spróbować swoich sił w showbiznesie. Już na starcie los rzuca jej kłody pod nogi, ale z pomocą przybywa nowopoznana dziewczyna, Molly (Gina Ravera). Okazuje się, że zajmuje się ona kostiumami w rewii wystawianej w Stardust Casino. Nomi zaczyna pracować jako tancerka erotyczna w klubie Cheetah, ale już wkrótce, za sprawą nowej znajomej poznaje gwiazdę rewii, Cristal Connors (Gershon), wzbudza jej zainteresowanie, a co za tym idzie - szybko  staje przed swoją wielką szansą. Sytuacja rozwija się szybko, bohaterka pnie się w górę, licząc na to, że w końcu dane jej będzie zająć miejsce Cristal i zostać gwiazdą show. By jednak nie było zbyt prosto, po drodze będzie zmuszona radzić sobie z szeregiem sytuacji ściśle związanych z drogą, którą obrała. Jak można się domyślić, w międzyczasie będzie na co popatrzeć, ale należy w tym miejscu zaznaczyć, że film broni się całkiem nieźle nie tylko wtedy, gdy na ekranie widzimy roznegliżowane ciała (te jednak liczymy oczywiście na plus, nie ma to tamto). Faktem pozostaje jednak, że zarówno choreografia jak i scenografia scen prezentujących show w „Stardust” robi wrażenie – jest zmysłowo, wyzywająco, a przy tym kolorowo. Tempo filmu także nie budzi zastrzeżeń – nudzić się nie bardzo jest kiedy. Przekonująco entuzjastyczna (nawet jeśli przerysowana) w swej roli Berkley z pewnością w tym pomaga, również i Gershon w roli jej rywalki sprawdza się bez zarzutu, natomiast mam poważne wątpliwości co do Kyle'a MacLachlana. Mając w pamięci jego rolę męża-impotenta w „Seksie w wielkim mieście”, a przed oczami wizerunek kojarzący się z artystą-gejem, trudno mi było uwierzyć w tego gościa. Robi on nieustannie wrażenie kogoś, kto nie tylko znalazł się tam przez pomyłkę, ale i dobrze zdaje sobie z tego sprawę i aż czuć, że mu z tym niekomfortowo (trudno się zatem dziwić, że podobnie czuł się potem na premierze). Zupełnie odwrotna sytuacja niż w przypadku odtwórczyni roli głównej. Ta ostatnia ze swoim entuzjazmem i energią daje co prawda radę przekonująco sprzedać scenę prywatnego tańca (bodaj najbardziej pamiętny moment w całym filmie), nawet z drewnianym MacLachlanem w roli partnera, ale trudno byłoby powiedzieć to samo o ich późniejszej scenie miłosnej w basenie. No nie trafili z tym Kyle’em, co tu dużo gadać. 

Drugim problemem zaburzającym nieco odbiór całości jest wątek gwałtu w trzecim akcie i wszystko co z niego wynika. Sytuacja ta zdaje się nieco niezgrabnie doklejona do fabuły, zaburzając przy tym w pewnym stopniu ogólny nastrój filmu, a samo zakończenie, choć niby daje bohaterce pewien rodzaj odkupienia, trudno jednak nazwać satysfakcjonującym. Zdecydowanie zabrakło czegoś, co pozwalałoby w trakcie napisów końcowych  odczuwać zadowolenie podobne temu, jakie towarzyszy widzowi po ostatnich scenach „Nagiego instynktu” (choć wciąż jest zdecydowanie lepiej niż w przypadku „Flashdance”). Verhoeven potyka się tu na ostatniej prostej, gubi równowagę, choć nie powiedziałbym, że upada. No, może tylko na chwilę ląduje na czworakach. 

Po latach reżyser przyznał w wywiadzie, że od początku nie był zachwycony scenariuszem i był gotów zrezygnować z pracy nad filmem, mając na oku realizację projektu „Krucjata” z Arnoldem Schwarzeneggerem w roli głównej, nic jednak z tego nie wyszło, gdy Carolco zrezygnowało z tego projektu, decydując się na realizację „Wyspy Piratów” (jak się to dla studia skończyło to już zupełne inna historia). 

Mimo paru widocznych na pierwszy rzut oka  problemów wciąż trudno mi jednak uwierzyć w rekordową ilość Złotych Malin (13 nominacji przyniosło 7 „zwycięstw”). Co więcej, wkrótce po premierze agent Elizabeth Berkley zostawił ją na lodzie, a inni niespecjalnie chcieli z nią rozmawiać. Cóż, raczej nieprzypadkowo nie kojarzę żadnych innych jej filmowych występów (choć parę ich było). Dokładając do tego klapę finansową, rysuje się nam obraz kompletnej katastrofy – ten zaś kompletnie nie licuje z wrażeniami, które wyniosłem z dwóch seansów tego filmu na przestrzeni kilku ostatnich lat.  Z czasem „Showgirls” zapracowało sobie jednak na status filmu kultowego, a sam tytuł stał się synonimem czegoś co jest „tak złe, że aż dobre”.  Znaleźli się także krytycy, którzy po latach zaczęli w filmie dostrzegać coś więcej – choćby niezrozumianą satyrę na Hollywood i wszelkie historie o narodzinach gwiazd. Film przypadł do gustu Quentinowi Tarantino (co akurat nie jest niczym zaskakującym), który określił go jedynym wysokobudżetowym przykładem kina eksploataycjnego w mainstreamowym Hollywood od lat. Oczywiście wszystko zależy od podejścia i bez trudu jestem w stanie zrozumieć, że film taki jak ten podzielił widownię i krytyków (w takich czy innych proporcjach).  Dodam, choć niektórym może być trudno w to uwierzyć, że „Showgirls” może się podobać także i kobietom (potwierdzone doświadczalnie), bo wbrew pozorom, to jest w dużym stopniu „babski film” (a że przy okazji zawiera elementy przemawiające do męskiej częśći widowni – cóż, czy taka uniwersalnośc to wada?). W pewnym sensie zdaje się on korespondować z współczesnymi trendami (choćby sposobem pokazywania tych wrednych facetów, co jeden to większa świnia – przy czym kobiety w sumie niewiele lepsze), z drugiej strony mam jednak poważne wątpliwości, czy całościowo by się w nie wpasował – sama tematyka zdaje się problematyczna, w dzisiejszych czasach trzeba się naprawdę starać by kogoś przypadkiem nie urazić, a Verhoevenowi bardzo daleko do politycznej poprawności. 

Podsumowując: pewnie niektórzy spośród zwolenników filmu, byliby skłonni dopisać go do listy, w której nagłówku znalazłoby się coś o „guilty pleasure”, ale jako że sam nie uznaję takiej kategorii, zaliczam „Showgirls” do  „udanych filmów, do których wracam z przyjemnością”. A skoro tak, to mogę spokojnie stwierdzić, że Verhoeven jeszcze mnie nie zawiódł (i mówię to już po obejrzeniu „Benedetty”).

W Polsce wydano „Showgirls” na VHS (czytał Janusz Kozioł), następnie także DVD (w jednym z wydań lektorem był Tomasz Orlicz), zabrakło jednak polskojęzycznego wydania Blu-ray. Spośród dostępnych na rynkach zagranicznych, po dłuższym wahaniu zdecydowałem się sięgnąć po zremasterowane wydanie francuskie, które odznacza się znacząco zmodyfikowaną w stosunku do poprzednich wydań paletą barw, ale i lepszą jakością obrazu. Istnieje także wydanie 4K UHD (ukazało się w Niemczech), ale jego obraz ucierpiał z powodu DNRu.  

zdj. MGM