
W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. W tym tygodniu słów kilka o filmie, w którym jedną ze swych najlepszych (o ile nie najlepszą) komediowych ról zaliczył Jim Carrey. „Głupi i głupszy” z 1994 roku.
Swoje pierwsze spotkanie z Jimem Carreyem pamiętam dość wyraźnie. Jednym z moich całkiem licznych w połowie lat 90. „gościnnych” seansów filmów wypożyczonych na VHS był „Ace Ventura: Psi detektyw” – film, który z Carreya zrobił gwiazdę. Owszem, chwilami nawet bawił, ale nigdy nie trafił na listę moich ulubionych komedii (ani na moją półkę z filmami) i nie pamiętam już, nawet kiedy widziałem go po raz ostatni. Potem przyszła pora na „Maskę” i sytuacja się powtórzyła – „no, nawet fajne, całkiem śmieszne” i tyle. Szału nie było. A potem przyszły wakacje 1995, wyjazd na wieś, VHSy przywożone przez wujka z wypożyczalni w pobliskim miasteczku i popołudniowy double-feature, na który złożyły się „Maszyna śmierci” (którą w pełni doceniłem dopiero po latach) oraz „Głupi i głupszy”. Jak to się mówi – do trzech razy sztuka. Tym razem było tylko jedno trafne podsumowanie: „To lubię totalnie”.
Osoby odpowiedzialne za sukces? (film zarobił 247 milionów dolarów przy liczącym 17 mln budżecie). Bracia Peter i Bobby Farrelly, debiutujący reżyserzy, wschodząca gwiazda komedii, której za rolę zaoferowano 7 milionów dolarów i w końcu… Jeff Daniels. Aktor znany z ról dramatycznych, którego wytwórnia nawet nie za bardzo chciała w filmie i próbowała go zniechęcić niską gażą w wysokości 50 tys. $, a jego własny agent wróżył mu rychły koniec kariery, jeśli przyjmie tę rolę. Cóż, gdyby zrezygnował, byłaby to niepowetowana strata, zarówno dla samego Danielsa, jak i przede wszystkim dla widzów. Niemniej, studio wciąż nie było przekonane, toteż w pierwszym tygodniu zdjęć kręcono głównie sceny, w których Daniels nie występował z Carreyem, by w razie czego, móc go bez większego problemu zastąpić. Najwyraźniej efekty jego pracy rozwiały wątpliwości.
Lloyd i Harry, dwóch przyjaciół, życiowych nieudaczników, próbuje związać koniec z końcem i odłożyć pieniądze na sklep z robakami. Sprawy niestety nie mają się dobrze – w końcu trudno znaleźć pracę, o ile nie chce się tyrać 40 godzin tygodniowo. Pewnego dnia Lloyd zatrudniony jako kierowca limuzyny odwozi na lotnisko niejaką Mary Swanson (Lauren Holly). Po drodze zdąży się w niej zakochać po uszy, a gdy los podsunie mu pretekst do kolejnego spotkania, nie będzie mógł przepuścić takiej okazji. Wraz z Harrym ruszają w podróż przez Stany do położonego w Górach Skalistych Aspen, by zwrócić Mary teczkę, którą pozostawiła na lotnisku. Ich śladem podążają ludzie, do których miała trafić zawartość nieprzypadkowo pozostawionej walizki. Cała podróż, jak i dalsze perypetie niezbyt rozgarniętych koleżków w Aspen stają się okazją dla całej serii gagów i zabawnych sytuacji. Ktoś mógłby w tym momencie stwierdzić, że oferowany przez film humor nie jest najwyższych lotów. Cóż, możliwe, nie wiem, nie znam się, grunt, że do żadnej komedii z wyjątkiem „Dnia świstaka” nie wracam tak często, jak do „Głupiego i głupszego”.
Zagrało tu praktycznie wszystko – Carrey daje najlepszy komediowy popis w swej karierze, a Daniels, który nawet nie jest komikiem, wcale mu nie ustępuje. Nie brakuje też aktorskiej improwizacji – ponoć moment z „najbardziej wkurzającym dźwiękiem na świecie” oraz tekst o lądowaniu na księżycu są jej przykładami. Mamy też ciekawe nawiązania – scena, w której Lloyd wrabia draba w barze w zapłacenie rachunku, a następnie twierdzi, że widział taki numer w filmie, odwołuje się do filmu, w którym analogiczny numer wyciął bohater odgrywany przez Jeffa Danielsa. Charakterystyczny nadłamany ząb Carreya to z kolei jego prawdziwy, uszkodzony ząb, z którego zdjęto plombę na czas zdjęć.
Spora część filmu to wzorcowo poprowadzone komediowe kino drogi – mamy tu istną kopalnię zabawnych cytatów, po które zresztą od lat regularnie sięgam. Część z nich idealnie się sprawdza na górskich wycieczkach – „Przymroziło na przełęczy”, „Miałeś drugą parę rękawiczek? Jasne, jesteśmy w górach” czy też „Te Góry Skaliste coś niezbyt skaliste. Ten John Denver śpiewa jakieś bzdury” (idealny tekst w sytuacji, gdy zamiast w odpowiednim momencie skręcić na Zakopane, pojedziemy na Rzeszów). W trzecim akcie może chwilami brakuje nieco pary (a pewien słynny moment zdecydowanie przekracza granicę dobrego smaku), ale ostatnia scena jest absolutnie bezbłędna. O czym jeszcze należy wspomnieć? Ano o muzyce – soundtrack wypełnia cała masa przyjemnych pop-rockowych piosenek (do których – ma się rozumieć – także regularnie wracam), choć niestety na płycie z muzyką zabrakło kilku spośród obecnych w filmie rozpoznawalnych kawałków jak choćby „Pretty Woman” Roya Orbisona, „Red Right Hand” Nicka Cave’a, „Mmmm Mmmm Mmmm” w wykonaniu Crash Test Dummies, a także poniższego utworu:
W przypadku filmów takich jak ten, w dużym stopniu opierających się nie tylko na humorze sytuacyjnym, ale i słownym, bardzo dużo zależy od tłumaczenia. Jeśli jest dobre, film dużo zyskuje, ale jeśli niedomaga, może go całkowicie położyć. Decydując się na seans wypadałoby zatem sięgnąć po to właściwe – dokładnie to, które otrzymaliśmy swego czasu na VHS (czytał Tomasz Orlicz), a potem także w wydaniu DVD od Kina Świat (napisy oraz Maciej Gudowski w roli lektora). Rozpoznamy je po tekście o „krainie kangurów” w pierwszej scenie. Co prawda w oryginale Carrey mówi tam coś innego, ale dosłowne tłumaczenie w tym konkretnym przypadku specjalnie zabawne nie było. Wieki temu nagrałem film na video z telewizji i była to jedyna „słuszna” wersja z Orliczem, jednak w późniejszych latach spotykałem się już z innymi tłumaczeniami. Próbowałem raz obejrzeć wersję z TVN z Andrzejem Matulem (był to w końcu lektor idealny do komedii), ale tłumaczenie zniechęciło mnie do tego stopnia, że wytrzymałem mniej niż 10 minut (mniej więcej do momentu, w którym zabrakło tekstu „Można by je ździebko przyczesać”).
Co do wspomnianej wersji DVD (zawierającej także szereg wyciętych scen) – zawiera ona wersję rozszerzoną filmu, wzbogaconą o kilka dodatkowych minut materiału. Osobiście nie jestem do niej przekonany. Podobnie jak w przypadku „Terminatora 2”, tak i tutaj jest to poprawianie ideału, co się zazwyczaj źle kończy. Humor w dodatkowych scenach nie jest już tak wyważony, jak to, co się znalazło w wersji kinowej, a i tempo chwilami nieco siada. Niestety wersja rozszerzona jest także jedyną dostępną na zagranicznych wydaniach Blu-ray (w Polsce film nigdy się nie ukazał na tym nośniku). Z kolei stare wydanie gazetowe, które kiedyś zdarzyło mi się kupić, zawierało co prawda wersję kinową, ale skróconą o kilka scen. Ostatecznie stanęło na tym, że musiałem sobie film samemu przemontować, by móc go oglądać w jedynej słusznej formie.
Po dwudziestu latach „Głupi i głupszy” dostał w końcu sequel (tak, po drodze był także prequel, ale nie byłem zainteresowany). Podchodziłem do niego z pewnymi obawami, bowiem XXI-wieczne komedie mało kiedy do mnie trafiają. Niestety obawy te okazały się uzasadnione. Co prawda w kinie bawiłem się chwilami nawet nieźle, ale film był zdecydowanie „przedobrzony”, humor częściej żenował, niż bawił i tylko miejscami udawało się ożywić ducha oryginału (ale sposobu rozegrania sceny, w której bohaterowie odnajdują swój dawny samochód, nie wybaczę). Kolejne seanse tylko pogorszyły sytuację – w przeciwieństwie do jedynki, której replay value jest wręcz niewiarygodnie wysoki, sequel ma go tyle, co kot napłakał i nawet sympatia do bohaterów nie pozwala zignorować wszelkich jego problemów.
Zdj. New Line Cinema