W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś przeskakujemy do XXI wieku, by przyjrzeć się pierwszemu podejściu Michaela Baya do kinowych transformerów. Aż trudno uwierzyć, że w tym roku już szesnasta rocznica premiery filmu „Transformers”.
Jakiś czas temu obejrzałem zwiastun „Transformers: Przebudzenie bestii”, którego premierę zaplanowano na czerwiec tego roku. Skwitowałem go przeciągłym ziewnięciem i zapomniałem o sprawie. Teraz, gdy przy okazji niniejszego artykułu o tym myślę, aż dziw bierze jak potoczyły się losy tej serii od czasu, gdy Michael Bay wyreżyserował część pierwszą i jak ewoluowało moje nastawienie do niej. Gdy pojawiły się pierwsze zwiastuny byłem jeszcze internetowym żółtodziobem, który surfował po sieci od zaledwie dwóch lat. Wtedy, dla fana marki, który kilkanaście lat wcześniej zaczytywał się w wydawanych przez TM-Semic komiksach, czy katował kultowy film animowany z lat 80. na VHS, kinowa premiera aktorskiego filmu o transformerach była wydarzeniem niezwykłym. Czekało się na ten film jak wcześniej na „Władcę pierścieni” czy też ledwie rok później na „Mrocznego rycerza”. Miał być spełnieniem marzeń z wczesno-nastoletnich czasów. Czy faktycznie się nim okazał? Za chwilę do tego dojdziemy.
W zasadzia młało brakowało, a najpierw otrzymalibyśmy film o G.I. Joe (ostatecznie pojawił się dwa lata po „Transformers”), jednak amerykańska inwazja w Iraku sprawiła, że nie chcąc iść za bardzo w klimaty militarne, zdecydowano się jednak na Transformers (co zabawne, w tej wersji znalazlo się ostatecznie całkiem sporo materiału G.I. Joe-podobnego). Producent Don Murphy spotkał się ze scenarzystą komiksowym Simonem Furmanem celem ustalenia w jakim kierunku powinna pójść filmowa adaptacja serii zabawk, które doczekały się już kilku serii animowanych i komiksowych. Zdecydowano, by fabułę przedstawić z punktu widzenia bohaterów ludzkich, a za główną inspiracje przyjąć oryginalną serię G1. W 2004 roku producentem wykonawczym został Steven Spielberg. Mniej więcej w tym samym czasie pierwszy scenariusz Johna Rogersa przepisali Roberto Orci i Alex Kurtzman. Początkowo jedynymi głównymi bohaterami, z których punktu widzenia widz śledziłby akcję mieli być Sam i Mikaela (i na dobrą sprawę należało się tego trzymać), dwoje nastolatków, którzy natykają się na przybyłe z dalekiej planety maszyny. Spielberg zaproponował reżyserię Michaelowi Bayowi, lecz ten z początku odmówił, nie będąc zainteresowany reżyserowaniem czegoś, co sam określił mianem „głupiego filmu o zabawkach”. A gdy się już zdecydował, to właśnie za jego sprawą tak duża rola w filmie przypadła amerykańskim żołnierzom. Przy liczącym 150 milionów dolarów budżecie trzeba było film wypchać sporą ilością scen bez udziału wymagających drogiego CGI robotów, zatem ilość bohaterów ludzkich nadal wzrastała, doprowadzając do przeładowania fabuły nieszczególnie wciągającymi wątkami.
Autobots, roll out!
Film nakręcono w ciągu 83 dni zdjęciowych w Stanach Zjednoczonych w miejscach takich jak Los Angeles, tama Hoovera, bazie lotniczej Holloman i w Białych Piaskach w Nowym Meksyku, gdzie nakręcono bitwę ze Scorponokiem. Ograniczono zastosowanie CGI do samych robotów i elementów tła, starając się szereg efektownych sekwencji nakręcić w jak największym stopniu tradycyjnymi metodami, co zresztą popłaciło - po dziś dzień film robi niesamowite wrażenie wizualiami i nie zanosi się na to, by to się kiedyś miało zmienić (o ile oczywiście ktoś nie ma alergii na dość specyficzny styl Baya). Jednocześnie wykorzystane w filmie efekty komputerowe wykonane były perfekcyjnie i od tamtej pory nie spotkałem się już z filmem, w którym CGI zrobiłoby na mnie porównywalnie miażdżące wrażenie (w stylu „Drużyny pierścienia” czy pierwszego „Parku jurajskiego”). Fakt, że w walce o oskara za efekty specjalne „Transformers” przegrało ze „Złotym kompasem” to istne kpiny.
Produkcja miała swoją premierę w czerwcu 2007 roku (w Polsce pojawiła się blisko dwa miesiące później, czekałem z niecierpliwością), z kin zebrała przeszło 700 milionów dolarów przy dość przeciętnych recenzjach, ale sukces kasowy był wystarczający, by zapoczątkować całą serię filmów. Wychodząc z kina miałem kilka zastrzeżeń, liczyłem jednak na to, że w sequelach uda się tym zgrzytom jakoś zaradzić. Podstawowym mankamentem było wspomniane już nagromadzenie zbędnych postaci. Sam (Shia LeBoeuf) i Mikaela (Megan Fox jeszcze przed „poprawkami”), na których opiera się cała fabuła nie są tu problemem – ich wątek działa całkiem sprawnie, a młodzi aktorzy zrobili co do nich należało. Para comic reliefów w postaci rodziców Sama (Kevin Dunn i Julie White) też się jako tako sprawdza (w tym filmie, bo później będzie gorzej). Niestety za dużo miejsca poświęcono zarówno żołnierzom z zaatakowanej przez decepticony bazy (Josh Duhamel, Tyrese Gibson), jak i przede wszystkim nieszczęsnym hakerom (Rachael Taylor i nieustannie śmieszkujący Anthony Anderson) zatrudnionym przez amerykańskie władze do rozpracowania sygnału, którym posługują się wrogo nastawieni kosmici. Do tego dochodzi jeszcze agent Simmons (John Turturro) jako kolejny comic relief, oraz sekretarz obrony, John Keller (Jon Voight), ten dla odmiany całkiem poważny.
I'm cool with, you know, females working on my engine. I prefer it, actually.
Powiedzmy to wprost – należało zrobić z tego przede wszystkim film przygodowy o nastolatku, który dostaje swój pierwszy samochód i zostaje wplątany w konflikt dwóch frakcji robotów z kosmosu, szukających na Ziemi dawno zaginionego artefaktu. To by w zupełności wystarczyło. Niestety zdecydowano się opowiedzieć ze szczegółami historię o inwazji kosmitów, rozbudowaną i skomplikowaną na tyle, że na kolejne sceny z udziałem tytułowych robotów czasem musimy zbyt długo czekać, śledząc w tym czasie losy nieszczególnie interesujących postaci. Dodatkowo mocno daje się we znaki maniera Baya, który ma w zwyczaju przedstawiać większość swych bohaterów jako histeryków z ADHD. A to niestety dość szybko robi się męczące. No dobra, jak widać mamy tu parę problemów. Grunt jednak, że gdy już zaczyna się dziać, to rzeczywiście się dzieje. Szereg scen akcji w 2007 roku powodował opad szczęki do samej ziemi, a sceny z udziałem Optimusa Prime’a przemawiającego głosem Petera Cullena stanowiły nie lada gratkę dla wszystkich fanów oryginalnej kreskówki. Wrażenie robiła zarówno drużyna autobotów (z której na pierwszy plan wysuwa się oczywiście Bumblebee) jak i ich przeciwnicy, którym przewodził Megatron przemawiający głosem Hugo Weavinga (który się tu jednak za dużo nie napracował). Warto też podkreślić, że skoro transformery zmieniają się w samochody, to można liczyć na spora ilość efektownie filmowanych pościgów, a w tym Bay nie ma sobie równych i ludzie odpowiedzialni za filmowanie scen akcji z "Szybkich i wściekłych" mogliby się od niego sporo nauczyć.
Ździebko przekombinowany design, nie da się ukryć.
Co poza akcją i efektami? Wszechobecny humor o ile rzeczywiście chwilami bywał irytujący, wciąż jednak potrafił ubawić (docenia się go szczególnie wtedy, gdy go porównać z tym, co nastąpiło w kolejnych częściach), do tego dochodziła też zapadająca w pamięć muzyka Steve’a Jablonsky’ego, do której po dziś dzień z przyjemnością wracam nawet jeśli jest to, de facto, klasyczna kalka z Hansa Zimmera. Gdyby tylko nieco podkręcić tempo, zrezygnować z kilku zbytecznych postaci i scen-zapychaczy, mogliśmy otrzymać wzorcowy letni blockbuster. Do tego trochę co prawda zabrakło, ale nie przeszkodziło mi to kilkunastokrotnie z przyjemnością wracać do tego filmu. W okolicach premiery przyglądałem się reakcjom fandomu Transformers i kto jak kto, ale polscy fani byli wtedy oburzeni mniej więcej tak, jak obecnie fani wiedźmina. Krytykowano zarówno scenariusz jak i design tytułowych maszyn, który znacząco odbiegał od pierwowzoru, będąc przy tym dość przekombinowany. W przypadku Transformers, franczyzy, która miała już wcześniej cały szereg różnorodnych wcieleń, aż takie zacietrzewienie i skrajnie negatywne opinie od początku uważałem za nieco przesadzone – przynajmniej do czasu, gdy pojawiły się sequele.
No, no, no, no, no!
Niestety przy okazji kolejnych części Bay podkręcił nie to, co trzeba, a popełnionych błędów ani myślał naprawiać. Każdy kolejny sequel wypadał gorzej od poprzednika, „Zemsta upadłych” (kto tłumaczył ten tytuł?) raziła humorem wyjątkowo niskich lotów, z kolei trójka miała dość niefortunnie rozłożoną akcję, więc najpierw przynudzała jej brakiem, a potem nadmiarem. Najdłuższa ze wszystkich czwórka, choć nieco nadrabiała głównym bohaterem (w tej roli Mark Wahlberg) kiepskie tempo połączyła z wyjątkowo mętną fabułą, a wszystkie problemy jednocześnie podkręciła praktycznie nieoglądalna część piąta, która jako pierwsza w serii okazała się kasowym rozczarowaniem. Dopiero „Bumblebee” z 2018 roku, ni to prequel, ni to reboot, pokazał, jak należało podejść do tematu od samego początku, choć brakowało tam wizualnego stylu Baya przez co film wyglądał dość mdło. Nadrabiał jednak przynajmniej sympatyczną bohaterką, podczas gdy zwiastuny nadchodzącej najnowszej odsłony, która od strony wizualnej też nie prezentuje się ciekawie, nie dały mi jak dotąd żadnego powodu, by choćby pomyśleć o oglądaniu tego w kinie. Ale jak źle by nie wyglądała przyszłość transformerów na wielkim ekranie, do pierwszego filmu Baya zawsze wracać będę z przyjemnością, przymykając oko na szereg jego wad. Choć nie jest to z pewnością ekranizacja na jaką liczyłem jeszcze jako młodociany fan (ta wyglądałaby zupełnie inaczej), zbyt dobrze się przy tym filmie bawię, by odpuścić sobie kolejne powtórkowe seanse, szczególnie, że nie spodziewam się już zobaczyć lepszej od niego aktorskiej adaptacji przygód przybyszów z Cybertrona.
„Transformers” (podobnie jak wszystkie sequele) wydano w Polsce na DVD i Blu-ray (z napisami i lektorem). W przypadku części pierwszej w niektórych krajach (np. we Włoszech) dostępne było także wydanie blu-ray z polskimi napisami ale bez lektora.
Zdj. Paramount