Już wkrótce na kinowych ekranach będziemy mieli okazję podziwiać Joaquina Phoenixa w roli Napoleona Bonaparte w filmie Ridleya Scotta. Aktor ten ma na koncie sporo udanych i słynnych ról, że wspomnę tylko „Jokera” (2019) i Commodusa w „Gladiatorze” (2000), jednak spośród wszystkich jego występów, moim ulubionym pozostaje ten, któremu zdecydowałem się poświęcić dzisiejszy odcinek Nostalgicznej Niedzieli.
Ostatnimi czasy mieliśmy urodzaj filmowych biografii muzyków. Jest to z pewnością rodzaj filmów, po które sięgam z przyjemnością – swego czasu przypadł mi do gustu film o „The Doors”, a w 2005 roku byłem na premierze „Skazanego ma Bluesa” na tyskim festiwalu im. Ryśka Riedla, oglądałem też chętnie filmy o fikcyjnych muzykach takie jak „Narodziny gwiazdy” czy „U progu sławy”. Również i po nowsze produkcje prędzej czy później sięgam (pod warunkiem że nie kręcą się wokół postaci raperów, bo to już nie moja bajka). Z poziomem usatysfakcjonowania seansem bywa jednak różnie – Freddie Mercury i Whitney Houston wypadli w ekranowej odsłonie dość niewyraźnie, Elvis Presley dostał ostatnio film może nieco przerysowany, ale w ostatecznym rozrachunku całkiem udany, a produkcji o życiu Eltona Johna, póki co jeszcze nie obejrzałem. Jednak żaden z tych filmów, które oglądać miałem okazję, nie zdołał się nawet zbliżyć, do produkcji, którą od lat uważam za wzorcową jeśli chodzi o przeniesienie życia słynnego muzyka na ekran.
Latem 2006 roku, koleżanka narzeczonej umyśliła sobie zorganizować wieczór filmowy w wąskim, trzyosobowym gronie. Pracowała wtedy w wypożyczalni DVD (kasety VHS odchodziły już powoli do lamusa) i miała dostęp do szerokiego katalogu nowości. Wybrała film, który jej współpracowniczka „reklamowała” klientom w dość specyficzny sposób, mówiąc: „Trzeba lubić ten rodzaj muzyki”. Przeważnie jeśli już sięgam po biograficzne filmy o muzykach, są to muzycy, których twórczość jest mi znana, jednak w tym konkretnym przypadku było inaczej. Kojarzyłem nazwisko Johnny’ego Casha, ale z jego twórczością nie byłem zaznajomiony. No ale film wybierał kto inny, uznałem więc, że czemu nie, w sumie warto spróbować. I jak się okazało, rzeczywiście było warto.
When I turn around and walk away you'll cry, cry, cry
Cofnijmy się teraz na chwilę do roku 1993. Pamiętacie taki serial jak „Dr. Quinn”? Sam pamiętam go doskonale (i w sumie chętnie bym go sobie po latach przypomniał). Była to przez jakiś czas ostatnia weekendowa atrakcja przed rozpoczęciem kolejnego tygodnia w szkole. W jednym z odcinków serialu pojawił się w gościnnej roli Johnny Cash. Wraz z żoną zaprzyjaźnili się wtedy z odtwórczynią głównej roli, Jane Seymour, której były mąż, James Keach, reżyserował odcinek. Jakiś czas później Cash zwrócił się do niego o nakręcenie filmu biograficznego. Scenariusz autorstwa Gilla Dennisa oparto w dużej mierze na przeprowadzonych w tym czasie wywiadach, jednak ze względu na brak zainteresowania ze strony wytwórni filmowych, projekt na jakiś czas utknął w martwym punkcie. Projektem zainteresował się James Mangold, który przedstawił kolejną wersję scenariusza przedstawicielom Sony, ci jednak nie wykazali zainteresowania. Ostatecznie na realizację filmu zdecydował się Fox, jednak dwoje głównych bohaterów już tego nie doczekało. Cash i June Carter zmarli w 2003 roku. Nim jednak do tego doszło, muzyk (wraz z żoną) zdążył się spotkać z Joaquinem Phoenixem – od tej pory nie chciał już słyszeć o nikim innym w roli głównej, choć Phoenix z początku podchodził do tematu nieco sceptycznie, twierdząc, że mógłby z łatwością wskazać kilku lepszych kandydatów. Ostatecznie jednak otrzymał tę rolę, a partnerować miała mu Reese Witherspoon. I tu należy wspomnieć o jednej istotnej sprawie – w przeciwieństwie do tego, jak sytuacja wygląda w przypadku większości tego typu produkcji, tutaj wszystkie zaprezentowane w filmie piosenki zostały zaśpiewane przez aktorów. Phoenix nie tylko nauczył się śpiewać piosenki Casha, ale i grać na gitarze w dokładnie takim stylu, jaki prezentował zmarły gwiazdor country. Efekt starań aktorów daje niezapomniane wrażenie – Phoenix nie brzmi co prawda jak Cash (czego podczas pierwszego seansu nie byłem jeszcze w stanie stwierdzić), ale mimo to wypada świetnie i przekonująco, z kolei Witherspoon (która była pełna obaw tyczących się kwestii śpiewania w filmie) ma wyraźnie przyjemniejszy głos niż oryginalna June Carter i słuchało mi się jej zdecydowanie lepiej. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że wolę tego rodzaju zabieg, niż takie choćby playbacki z głosem Freddiego w „Bohemian Rhapsody”. James Mangold od początku był przekonany, że aktorzy powinni sami śpiewać, bowiem jego zdaniem by dobrze odegrać rolę muzyka, należy mieć w sobie coś z muzyka.
We got married in a fever hotter than a pepper sprout
Fabuła filmu obejmuje czasy od dzieciństwa Casha, kiedy to w tragicznych okolicznościach stracił brata, poprzez jego pierwsze małżeństwo, narodziny dziecka i początki muzycznej kariery. Następnie muzyk poznaje swoją idolkę z dziecięcych lat, June Carter, a jednocześnie, jak to z gwiazdami często bywa, wpada w szpony narkotykowego nałogu. Perypetie związane z rozwijającą się karierą przeplatają się z trudnościami w życiu osobistym Casha – jego żona, Vivian, okazuje się osobą mocno problemową i trudno liczyć na jakiekolwiek wsparcie z jej strony. I choć do pewnego momentu zarówno jej punkt widzenia, jak i wszelkie obawy przez nią żywione wydają się całkiem zrozumiałe, tak z czasem coraz trudniej z nią sympatyzować. W tych okolicznościach tym łatwiej przychodzi widzowi przychylniej spoglądać na bohatera, nawiązującego romans z June Carter, który to związek zostanie poddany ciężkiej próbie związanej z postępującym narkotykowym nałogiem Casha. Można by się jednak zastanawiać nad tym, na ile zgodnie z prawdą przedstawiono postać Vivian, w końcu film opiera się w dużej mierze na wspomnieniach samego Casha, i siłą rzeczy może być w tym względzie stronniczy. Dość powiedzieć, że Kathy Cash, córka Johnny’ego i Vivian, choć chwaliła występ Phoenixa, to jednak zdecydowanie nie była zadowolona z tego, jak sportretowano w filmie jej matkę.
I'm stuck in Folsom prison, and time keeps draggin' on
Co jednak najważniejsze – film budzi emocje, zasługa w tym przede wszystkim odtwórców ról głównych, ale i drugi plan ma tu co nieco do powiedzenia. Zarówno wcielająca się w rolę pierwszej żony Casha Ginnifer Goodwin jak i Robert Patrick (niezapomniany T-1000) jako ojciec muzyka stanowią tu zgrabne dopełnienie dla głównych bohaterów, a konflikty w jakie wchodzi z nimi Cash stanowią bardzo solidne ogniwa spajające całość fabuły. Dużym atutem pozostają oczywiście energiczne i pełne emocji występy sceniczne, które zgrabnie wpleciono w opowiadaną historię, czyniąc z niektórych z nich jej bardzo istotny element. Prócz Phoenixa i Witherspoon mamy tu jeszcze występy aktorów wcielających się w Elvisa (Tyler Hilton) czy Jerry’ego Lee Lewisa (Waylon Payne), którzy również sami wykonują utwory swoich bohaterów. W sekcji dodatków na płycie Blu-ray znalazła się możliwość odtworzenia wszystkich tych muzycznych sekwencji w oderwaniu od reszty filmu i składają się one na wyśmienity koncert… o ile „ktoś lubi taką muzykę”? No właśnie – przed obejrzeniem „Spaceru po linie”, nie znałem Casha, a po obejrzeniu? Pierwsze co zrobiłem po zapoznaniu się z filmem, to sięgnięcie po soundtrack (wielka szkoda, że nie ma na nim wszystkich piosenek, które znalazły się w filmie), a następnie również i po oryginalne nagrania Casha i June Carter. Nie zostałem co prawda jakimś wielkim fanem Johnny’ego, ale od tamtej pory od czasu do czasu sięgałem po jego muzykę, choć szczerze przyznam, że jego filmowe wcielenie bardziej do mnie trafia i częściej słucham filmowych utworów w wykonaniu Joaquina Phoenixa, które znalazły się na soundtracku. Tak czy inaczej, czy ktoś lubi, czy nie lubi takich klimatów muzycznych, już choćby tylko dla samego odtwórcy roli głównej warto film obejrzeć.
„Spacer po linie” pozostaje w moim przekonaniu niedoścignionym wzorem jeśli chodzi o filmowe biografie muzyków. W zasadzie nie jestem nawet w stanie wskazać innej tego typu produkcji, która choćby zbliżyła się do niego poziomem. W związku z powyższym musiał się oczywiście znaleźć w mojej filmowej kolekcji – najpierw było to trzypłytowe wydanie DVD+CD z napisami i lektorem zawierające płytę CD z trzema utworami z soundtracku (serio nie można już było załączyć go w całości?), a następnie wydanie Blu-ray z napisami PL, na którym znalazła się wersja rozszerzona filmu zawierająca dłuższe sekwencje muzyczne, szereg scen wyciętych, które wcześniej można było znaleźć wśród dodatków na DVD oraz wiele innych, drobnych zmian. Wspomnieć tu należy, że napisy w tym wydaniu niedomagają pod względem tłumaczenia. Np. „yeah” bez względu na kontekst, w jakim jest użyte, notorycznie tłumaczone jest jako „dobra”.
Zdj. Fox