NOSTALGICZNA NIEDZIELA #165: „Rapa Nui” (1994)

W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś pozycja niedoceniona, niezasłużenie zapomniana i zamieciona pod dywan, którą to z okazji zbliżających się trzydziestych urodzin warto byłoby przypomnieć. „Rapa-Nui w reżyserii Kevina Reynoldsa.

Jakiś czas temu, gdy zastanawiałem się jakich filmów, które znam i dobrze wspominam brakuje mi jeszcze na półce, przypomniałem sobie o „Rapa-Nui”. Szybki research w internecie ujawnił, że próżno szukać wydania Blu-ray, dostępne są tylko stare, wątpliwej jakości DVD, których w dodatku nie sposób dostać w rozsądnej cenie. Zniechęcony takim stanem rzeczy dałem sobie spokój. Jakiś czas później trafiłem jednak na news mówiący, że „Rapa-Nui” wychodzi na Blu-ray w USA w ramach „Warner Archive Collection”. Po premierze nie zwlekałem długo z zamówieniem płytki, a gdy tylko dotarła zafundowałem sobie nie jeden, a dwa powtórkowe seanse dzień po dniu. Film, do którego wróciłem po 25 latach od czasu, gdy widziałem go po raz pierwszy (i ostatni) okazał się nawet lepszy, niż się spodziewałem.

Zacznijmy jednak od początku. Reżyser Kevin Reynolds, twórca mocno w mojej opinii przecenianego filmu „Robin Hood: Książę złodziei”, przez blisko dekadę starał się doprowadzić do realizacji produkcji przedstawiającej hipotetyczną wersję wydarzeń, o których po dziś dzień możemy jedynie spekulować. W Wielkanoc 1722 roku holenderscy żeglarze trafili na odciętą od świata wysepkę na Oceanie Spokojnym, którą na cześć okoliczności jej odkrycia nazwano Wyspą Wielkanocną (jedna z teorii o oryginalnej nazwie mówi, że brzmiała ona „Te pito o te henua” – co oznacza „pępek świata”). Zastali tam nieliczną grupę tubylców oraz tajemnicze kamienne posągi, których pochodzenie i przeznaczenie pozostawały zagadką. Według legend, wyspę zasiedlili polinezyjscy żeglarze, na których czele stał wódz Hotu Matua. Mogło mieć to miejsce ok. 1200 lat temu. Mieszkańcy wyspy podzielili się z czasem na dwie skonfliktowane ze sobą grupy, a ich działania, w tym budowa posągów zwanych „moai” miały pociągnąć za sobą wyniszczenie lasów i katastrofę ekologiczną, która z kolei przyczyniła się do głodu, kanibalizmu i ostatecznie upadku tamtejszej cywilizacji. Tak przynajmniej wygląda jedna z popularniejszych teorii na ten temat.

Rapa-Nui 1994

Wspomniane posągi (których jest na wyspie około 900) powstawały w miejscowym kamieniołomie skąd transportowano je na obrzeża wyspy. Część ustawiano następnie na platformach (zwanych „ahu”). Najwyższy posąg liczy sobie 10 metrów wysokości, najcięższy waży ponad 80 ton. Odnaleziono także nieukończony posąg, który mógł sięgnąć 21 metrów wysokości, gdyby udało się go ukończyć. Archeolodzy są przekonani, że posągi stanowiły swoistą reprezentację przodków ich budowniczych. Kamienne kapelusze, które znalazły się na głowach niektórych z nich, miały być symbolem władzy plemiennych wodzów. To wszystko to jednak tylko teorie, pewności nie będziemy mieć nigdy.

Jak się to wszystko ma do filmu? Otóż mamy tu do czynienia z próbą sklecenia historii pokazującej okoliczności upadku miejscowej cywilizacji. Ta fikcyjna opowieść rozgrywająca się całe dekady przed tym jak pierwszy Europejczyk postawił nogę na Rapa-Nui, czerpie z kilku legend, mieszając przy tym elementy pochodzące z różnych okresów historycznych. Wypełnia ona wszelkie luki, jedynie luźno opierając się na szeregu naukowych hipotez, nie należy jej zatem traktować jako wiernej historycznym faktom próby rekonstrukcji rzeczywistych wydarzeń. Claudio Cristino, archeolog zatrudniony w charakterze konsultanta przyznał jednak, że co prawda fabuła filmu skompresowała około 600 lat historii do postaci opowieści rozgrywającej się w przeciągu kilku miesięcy, ale wciąż przedstawia ona wydarzenia, z których część najprawdopodobniej rzeczywiście miała miejsce.

Rapa-Nui 1994

Mamy więc dwa plemiona, z których jedno jest wyraźnie zdominowane przez drugie, a jego członkowie, chcąc nie chcąc zasuwają przy produkcji moai – uważa się, że tylko pomnik, który swym rozmiarem zadowoli półboga, za jakiego uważa się legendarnego Hotu Matuę sprawi, że ten przypłynie na białym canoe, by zabrać mieszkańców wyspy ze sobą. Jednak budowa kolejnych posągów skutkuje niszczeniem lasów i mieszkańcom wyspy zaczyna doskwierać głód. W międzyczasie wnuk wodza plemienia długouchych, Noro (Jason Scott Lee, znany z roli Bruce'a Lee w „Smoku”) romansuje z Ramaną (Sandrine Holt), dziewczyną z podległego plemienia krótkouchych, na którą, jak się okazuje, ma też ochotę jego krótkouchy koleżka z dzieciństwa. Tak się nieszczęśliwie składa, że międzyplemienny romans to tabu, którego nie wolno łamać. Okazuje się jednak, że jak się bardzo chce, to można. Szczególnie gdy się jest jedyną nadzieją wodza na utrzymanie władzy poprzez zostanie jego reprezentantem w dorocznym wyścigu po jajka ptaków zamieszkujących pobliską skalistą wysepkę Moto-Nui. Żeby jednak nie było zbyt różowo młodzi dostaną zgodę na ślub tylko wtedy, gdy Noro zwycięży, a do czasu wyścigu jego wybranka ma pozostawać zamknięta w ciasnej, ciemnej jaskini (ogólnie świetna sprawa, nie każdy wychodzi z tego żywy). Sprawy komplikują się jeszcze bardziej, gdy plemię krótkouchych w obliczu głodu zaczyna się buntować, nie chce już budować kolejnych moai i domaga się prawa udziału w wyścigu o władzę. Ich reprezentantem zostaje wspomniany koleżka naszego bohatera, religijny sceptyk Make (Esai Morales). I tu kolejny haczyk – co prawda pozwolono mu na start i nawet obiecano dziewczynę z jaskini za żonę, jeśli wygra, ale jeśli nie wygra – zapłaci głową.

Rapa-Nui 1994

W realizacji filmu wsparł Reynoldsa Kevin Costner, wspólnie z którym reżyser osiągnął kilka lat wcześniej swój największy sukces. Mając na uwadze wyjątkowość miejsca, o którym produkcja miała opowiadać, filmowcy doszli do wniosku, że nie mają innego wyjścia, jak tylko sfilmować całość na Wyspie Wielkanocnej. W produkcję zaangażowano wielu miejscowych, którzy wzięli udział w przygotowywaniu replik moai (wykonanych z odpowiednio lekkich materiałów i pustych w środku, ma się rozumieć), kostiumów i planów filmowych. Organizację zdjęć komplikował fakt, że wiele z upatrzonych przez reżysera lokacji miało znaczenie archeologiczne (na dobrą sprawę cała wyspa to  jedno wielkie muzeum), w związku czym potrzebne były specjalne zezwolenia, by móc w nich kręcić. W trakcie przygotowań planu filmowego w kamieniołomie, przypadkiem odkryto kolejny, do tej pory nieznany posąg i zaszła konieczność zmodyfikowania planów w sposób, który pozwoliłby zabezpieczyć cenne znalezisko. Niemałych trudności przysparzało filmowanie sceny wyścigu na skalistych klifach, gdzie filmowcy ustawicznie mierzyli się z szeregiem wyzwań dotyczących transportu sprzętu, a operatorzy kamer zmuszeni byli zwisać ze skał w zabezpieczających uprzężach, a także pływać wraz z aktorami z kamerami zamontowanymi na specjalnych statywach. Również kaskaderzy mieli pełne ręce roboty, gdy przyszło im się wspinać i zeskakiwać z kilkudziesięciometrowych skał. Jason Scott Lee wspominał filmowanie wyścigu człowieka-ptaka jako najbardziej fizycznie wymagające doświadczenie aktorskie w życiu. Przy tej okazji wystąpiły również komplikacje w kwestii ptactwa na Moto-Nui. Okazało się, że na miejscu filmowcy zastali ledwie kilka ptaków, co niezbyt licowało z założeniami filmowanej sceny. Zwrócono się wtedy o pomoc do ornitologa, a po trzech tygodniach starań celem zwabienia większej ilości ptaków, była ich tam już ponad setka.

We znaki dawała się ekipie także kapryśna pogoda, zmuszająca do trwającego godzinami czekania na kolejne przejaśnienie (kto był na wakacjach nad polskim morzem na początku sierpnia w zeszłym roku, zna ten ból). Na potrzeby filmu zbudowano nie tylko wioskę, ale i las, ustawiając prawdziwe i sztuczne palmy, by następnie stopniowo je usuwać na potrzeby kolejnych scen. Dodatkowo ekipa filmowa posadziła też na miejscu trzysta drzew jako wkład w odbudowę środowiska naturalnego wyspy. Do zaprojektowania i budowy wykorzystanych w filmie moai sprowadzony został specjalista z Nowej Zelandii, Tony Lees, za kostiumy odpowiadał z kolei John Bloomfield, z którym Reynolds współpracował wcześniej przy „Księciu Złodziei”. Skomponowanie ścieżki dźwiękowej powierzono Stewartowi Copelandowi, spod którego ręki wyszła interesująca, klimatyczna ilustracja muzyczna, zgrabnie komponująca się z wizją reżysera.

Rapa-Nui 1994

Produkcja „Rapa Nui” stanowiła solidny zastrzyk finansowy dla mieszkańców wyspy, przyczyniła się także walnie do rozwoju turystyki w tym rejonie ze wszystkimi pozytywnymi i negatywnymi tego konsekwencjami. Jednak konieczność korzystania ze setek statystów jak i komplikacje logistyczne spowodowane tym, że kontakt z wyspą był mocno ograniczony (ledwie dwa loty tygodniowo), przedłużały prace i windowały budżet do rozmiarów, których początkowo się nie spodziewano. Nie byłby to problem, gdyby film odniósł sukces, jednakże wynik kasowy okazał się katastrofalnie wręcz niski (jeśli wierzyć dostępnym danym zaledwie nieco ponad 300 tysięcy dolarów zebrane z kin), a sam Reynolds uznał „Rapa Nui” za swój najgorszy film, w którym nie udało mu się nawet zbliżyć do tego, co od początku planował zrobić. Cóż, jeśli oceniać po wynikach kasowych, faktycznie było kiepsko, ale pod każdym innym względem, „Rapa Nui” broni się znakomicie po dziś dzień. Jest z pewnością o wiele zgrabniejszy i bardziej angażujący niż nieszczęsny „Książę Złodziei”, który nie tylko przynudza i gubi tempo, ale i nijak nie może się zdecydować, czy chce być kinem przygodowym, czy durnowatą parodią, serwując przy tym sceny nijak się mające do całej reszty i broniąc się tylko muzyką i Alanem Rickmanem. Tutaj nie ma takich problemów – ton jest konsekwentnie utrzymany (nieco humoru wprowadza jedynie postać wodza, ale jest to odpowiednio wyważone) tempo stabilne, a na nudę nie ma czasu. Do tego dochodzą przepiękne widoki, świetne zdjęcia i rewelacyjnie wręcz zrealizowana scena finałowego wyścigu. Warto też wspomnieć o interesujących postaciach, takich jak wspomniany wódz, dziadek głównego bohatera (Eru Potaka-Dewes), opętany obsesją na punkcie budowania coraz to większych moai oraz rywal naszego bohatera, Make, stający w obliczu trudnych decyzji, a następnie ich nieoczekiwanych konsekwencji.  Szkoda tylko bohaterki Sandrine Holt, która nie odgrywa w fabule roli innej niż trofeum dla zwycięzcy i, co gorsza, większość filmu spędza w zamknięciu (jest czego żałować, zważywszy na to jak się dziewczyna w filmie prezentuje). Jednak spójrzmy prawdzie w oczy – stanowi to pewne odzwierciedlenie tego jak przeważnie wyglądała rola kobiet w prymitywnych społeczeństwach czego żadne fikołki uskuteczniane przez współczesnych twórców w filmach pokroju „Prey” nie zmienią. Domyślam się, że gdyby „Rapa Nui” nakręcono dzisiaj, Ramana zapewne wzięłaby udział w wyścigu i pokazała facetom „jak się to robi”.

Rapa-Nui 1994

Trudno jednak powiedzieć, z czego wynikała totalna klapa finansowa filmu, być może zawiodła kampania reklamowa? Zabrakło gwiazd? Być może zaszkodziła kategoria wiekowa „R” (otrzymana za przemoc i pewną dawkę nagości – mieszkanki wyspy cały czas paradują topless) zmniejszająca potencjalne grono odbiorców?  By znaleźć odpowiedzi na pytanie, jak postrzegano film w dniu premiery, zerknąłem na kilka recenzji „Rapa Nui”. Autorem jednej z nich był Roger Ebert, który to z początku skupia swą uwagę głównie na nagich biustach, po czym wysuwa pod adresem filmu zarzuty jawiące się jako cokolwiek absurdalne. Zdają się wręcz wynikać z kompletnego braku wyczucia względem scenariusza  bazującego bądź co bądź na dawnych zwyczajach i wierzeniach, które to w oczach recenzenta są zwyczajnie śmieszne i bezsensowne. Czyżby takie poglądy znalazły odbicie również wśród widzów, którzy nie byli zainteresowani nietypową tematyką? Inne recenzje zwracały uwagę na zbytnią prostotę i wtórność samej fabuły. Cóż, historia, jaką się tu przedstawia, jest co prawda prościutka i czerpie z klasycznych wzorców (z miejsca nasuwa się skojarzenie z Romeo i Julią), ale czy nie to samo robił „Avatar” Jamesa Camerona? Wiadomo, że „Rapa Nui” nie oferuje w zasadzie niczego przełomowego, ale osobiście wolę popatrzeć na zrealizowane „po bożemu” sceny akcji w prawdziwych plenerach (i to jakich!) niż niebieskich kotoludków skaczących po wygenerowanej na komputerze dżungli, bez względu na to, jak bardzo by to było efektowne.

Rapa-Nui 1994

W każdym razie film zdaje się być dziś zupełnie zapomniany. Na poświęconych mu stronach IMDb czy Filmwebie nie znajdziemy na jego temat prawie żadnych ciekawostek, czy zdjęć promocyjnych, artykuł na Wikipedii także biedny (by dowiedzieć się czegokolwiek o powstawaniu filmu, sięgnąłem po stary „making of” znaleziony na Youtube), na Rottentomatoes widnieje cała jedna recenzja w związku czym brak oceny, a jeszcze do niedawna nie było nawet godnego uwagi wydania płytowego (a to które się w końcu pojawiło, nie posiada żadnych dodatków poza zwiastunem). Biorąc pod uwagę, ile trudu włożono w realizację „Rapa Nui”, oraz tego, jak miło spędziłem czas, oglądając film dwukrotnie w ciągu jednego weekendu, uznając przy tym efekt prac filmowców za wysoce satysfakcjonujący, byłem wręcz zdumiony tym stanem rzeczy. W świetle powyższego decyzja o tym, jakiemu filmowi poświęcić kolejny odcinek „Nostalgicznej Niedzieli” była oczywista. Gorąco polecam ten tytuł, nie tylko tym, dla których będzie to nostalgiczna powtórka po latach, ale i tym, którzy nigdy o nim nie słyszeli. Warto znać. I zdaje się, że podobnego zdania są mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej – w znajdującym się tam hotelu Manavai puszczają go kilka razy w tygodniu.

W Polsce film był dostępny wyłącznie na kasetach video. Obecnie jedynym sensownym wydaniem jest wspomniany Blu-ray (region free) wypuszczony w ubiegłym roku w USA w ramach Warner Archive Collection.

Rapa-Nui 1994 Blu-ray

Zdj. Tig Productions / Warner Bros.