W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś sięgamy po film, którego przedstawiać raczej nie trzeba, a który powinien nadać się w sam raz na walentynkowy wieczór, już za kilka dni. „Dirty Dancing” z Patrickiem Swayzem i Jennifer Grey.
Pamiętam wiele tytułów filmów, które w dziecięco-nastoletnich czasach wciąż się gdzieś tam przewijały, przez co po dziś dzień je kojarzę, a mimo to wciąż ich nie widziałem. Zazwyczaj taki stan rzeczy wynikał z faktu, że albo nie wiedziałem o nich nic (a więc i nie było powodu oglądać), albo wiedziałem coś, co mnie do obejrzenia zniechęcało. No bo niby czemu jako dwunastolatek miałbym się interesować filmem o tańcu? (czy nawet samym tańcem?) Takie tam babskie farmazony i strata czasu, którą omijałem szerokim łukiem, by zamiast tego sięgnąć po kolejne B-klasowe sci-fi. Tym sposobem jeden z najsłynniejszych przebojów lat 80., którego tytuł raz za razem obijał mi się o uszy przez całą nastoletnią część życia, obejrzałem dopiero w okolicach 2003 roku, będąc na studiach, kiedy już... miałem z kim go obejrzeć. Wcześniej oczywiście kojarzyłem pojedyncze sceny, czy przede wszystkim piosenki, bo nie spotkać się z przynajmniej kilkoma z nich się zwyczajnie nie dało. Film był u nas znany także pod tytułem „Wirujący seks”, który często bywa obiektem drwin i wysuwany jest jako przykład jednego z najgorszych tłumaczeń filmowych tytułów na język polski. Nie mogę się z tym w żadnym wypadku zgodzić, bowiem tłumaczenie jest jak najbardziej sensowne, metaforycznie oddające ducha oryginalnego tytułu (z pewnością lepiej niż zrobiłoby to tłumaczenie dosłowne), a przy tym przyciągające uwagę (co z pewnością miało na celu). Nie mam zatem pojęcia, z której strony jest „słabe”.
Autorka scenariusza Eleanor Bergstein w dużej mierze oparła go na czasach własnej młodości, kiedy to spędzała wakacje z rodzicami w letnim kurorcie. I tak, ksywka „Baby” nadana postaci Jennifer Grey również należała do niej. Z kolei Jonny Castle, w którego w filmie wciela się Patrick Swayze wyrósł na bazie opowieści instruktora tańca Michaela Terrace którego autorka spotkała już później, gdy będąc w trakcie prac nad scenariuszem odwiedziła Catskills, miejsce, w którym lata wcześniej spędzała wakacje. Jednak scenariusz z początku nie spotykał się z pozytywnym przyjęciem, odrzucany przez kolejne wytwórnie trafił w końcu do Vestron Pictures. Studio obcięło proponowany budżet o połowę i zatrudniło nieznanego reżysera w osobie Emile Ardolino, dla którego miał to być filmowy debiut. Do samego końca nikt nie spodziewał się hitu. Wśród kandydatek do roli głównej znalazły się między innymi Winona Ryder, Sarah Jessica Parker i Sharon Stone, z kolei jednym z faworytów do głównej roli męskiej był Billy Zane, który przepadł jednak po testowych nagraniach z Jennifer Grey. Zabrakło ekranowej chemii. Reżyser upierał się, by w rolach głównych obsadzić osoby, które są nie tylko aktorami, ale i tancerzami, nie uśmiechały mu się bowiem (bardzo słusznie zresztą) zabiegi podobne do zastosowanych kilka lat wcześniej we „Flashdance”, gdzie w kluczowych scenach bohaterkę zastępuje dublerka. Patrick Swayze, który zmagał się wówczas z kontuzją kolana, w swoim résumé zaznaczył wyraźnie „żadnych ról wymagających tańczenia”. Potem jednak w jego ręce wpadł scenariusz i... bez wahania przyjął rolę (która miała się stać jego rolą życia). Co prawda z odtwórczynią roli głównej nieszczególnie się lubili (mieli ze sobą wcześniej do czynienia na planie „Czerwonego świtu”, filmu, w którym wspólnie bronili amerykańskiej ziemi przed komunistycznym najeźdźcą), ale wspólne zdjęcia próbne wypadły znakomicie.
Obsadę uzupełniali Jerry Orbach jako ojciec Baby, Jack Weston, Kelly Bishop (zastępująca w ostatniej chwili Lynne Lipton w roli matki bohaterki), Jane Brucker, Cynthia Rhodes oraz Wayne Knight. Film nakręcono w dwóch lokalizacjach, Lake Lure w Północnej Karolinie, oraz Mountain Lake Hotel w okolicach Pembroke w Wirginii, na etapie montażu łącząc te miejsca w jedno. Zdjęcia potrwały 43 dni, podczas których zmagano się z deszczem i morderczymi upałami, przy których ludzie mdleli na planie. Jednak scenę w jeziorze, której letni upał pewnie by nie zaszkodził, filmowano już w październiku, co dało odtwórcom ról głównych sposobność zaznania wrażeń podchodzących już nieco pod morsowanie. Z kolei podczas filmowania scen na drewnianej belce, Swayze, który oczywiście upierał się wszystko robić samemu, nieźle się poobijał. W trakcie trwania zdjęć nie zabrakło też zgrzytów na linii Swayze-Grey. Obydwoje z początku jako tako się dogadywali, później nastąpiło pogorszenie stosunków, mające negatywny wpływ na pracę na planie. Ostatecznie reżyserowi udało się zażegnać kryzys, pokazując gwiazdom nagrania z początku zdjęć, gdzie świetnie działała ich wspólna ekranowa chemia. Zdarzają się też w filmie momenty ukazujące prawdziwe emocje – np. poirytowana mina Patricka Swayze w momencie, gdy Jennifer Grey nie mogła powstrzymać się od śmiechu, reagując w ten sposób na jego dotyk w trakcie nauki tańca (co nie było przewidziane scenariuszem) mogłaby się znaleźć w filmiku zbierającym wpadki z planu, jednak reżyser zdecydował się ją wykorzystać w gotowym filmie.
Gdy zmontowano wstępną wersję, ludzie w wytwórni byli przerażeni. Wieszczono absolutną porażkę, proponowano wręcz zniszczyć sfilmowany materiał, by zgarnąć pieniądze z ubezpieczenia i zminimalizować straty. Ponoć spora część publiczności testowej nie zrozumiała, że jeden z przedstawionych w filmie wątków porusza temat aborcji. Wątek ten przysporzył zresztą produkcji także innych problemów, bowiem za jego sprawą wycofywali się sponsorzy, którzy zamierzali wypromować film wśród nastolatków. Ich żądaniom tyczącym się usunięcia tego wątku studio odmówiło (trudno byłoby to zresztą zrobić, bez znaczących dokrętek, gdyż wątek jest dla fabuły bardzo istotny). Kontrowersyjny wątek nijak „Dirty Dancing” nie zaszkodził. Film wszedł do kin w sierpniu 1987, zarobił 214 milionów dolarów przy budżecie 4,5 miliona, stając się prawdziwym fenomenem. Jego popularność wzrastała z każdym dniem, choć przyciągał przede wszystkim dorosłych, nie jak z początku przypuszczano nastolatków. Następnie jako pierwszy film w historii sprzedał milion egzemplarzy na rynku video.
Po tym zaskakującym sukcesie Swayze otrzymał szereg kolejnych propozycji filmowych. Wystąpił w filmach takich jak „Wykidajło”, „Tiger Warsaw”, „Na fali” oraz wraz z Demi Moore w „Uwierz w ducha”, ten ostatni przyniósł mu kolejny spektakularny sukces kasowy, przebijając barierę 500 milionów w box office. Jennifer Grey, która za rolę w „Dirty Dancing” została nagrodzona nominacją do złotego globu, miała mniej szczęścia. W kilka lat później niezadowolona ze swego wyglądu aktorka poddała się operacji nosa. Będąca jej efektem drastyczna zmiana wyglądu sprawiła, że dosłownie przestała być rozpoznawalna. Trudno powiedzieć, czy tylko z tego powodu, ale kolejnych znaczących ról już nie odnotowała.
No dobrze, wiemy już, że film odniósł sukces, ale o co właściwie aż tyle zamieszania? Przypuszczam, że czego jak czego, ale akurat tej fabuły przedstawiać szczegółowo nie trzeba – pokrótce więc tylko: spędzająca rodzinne wakacje w letnim kurorcie chcąca naprawiać świat idealistka, Frances „Baby” Houseman, odkrywa uroki zmysłowego tańca, praktykowanego przez pracowników kurortu w tajemnicy przed konserwatywnym szefostwem. Poznaje też instruktora tańca Johnny'ego Castle, zostając przy okazji wplątana w problemy jego przyjaciółki tyczące się niechcianej ciąży, za którą odpowiada jeden z kelnerów (aktualnie przystawiający się do siostry Baby). W efekcie bohaterka musi zastąpić tancerkę u boku Johnny'ego na jednym z występów, po czym, ma się rozumieć, nawiązuje z nim płomienny romans, co jednak pociągnie za sobą szereg komplikacji. Nie brzmi to w pierwszej chwili jak materiał na szczególnie fascynującą fabułę, ale nie w samym pomyśle tkwi siła „Dirty Dancing”. Ta, jak się łatwo domyślić, opiera się przede wszystkim na tańcu i muzyce. W dużych ilościach.
Próbka muzycznych klimatów.
Oczywiście do tego by całość działała jak należy, trzeba było sprawnego scenariusza, odpowiednio dobranej obsady (jak już wcześniej wspomniałem, z tym ostatnim trafiono w dziesiątkę), oraz pewnej dawki emocji (a tych w filmie nie brakuje), jednak głównym atutem prócz odtwórców ról głównych jest ta specyficzna wakacyjna atmosfera w rytmie brzmień z lat 50. i 60. przy których wyginają się na ekranie spocone ciała. Do tego dorzucono kilka współczesnych piosenek (nijak nie pasują do czasu akcji, którą umiejscowiono w 1963, ale kto by się przejmował takimi drobiazgami) i to właśnie one są tymi najbardziej rozpoznawalnymi – Jennifer Warnes i Bill Medley śpiewają najsłynniejszy utwór w niezapomnianej finałowej scenie („I've Had The Time of My Life”), nie ustępuje im Eric Carmen ze swoim „Hungry Eyes”, a na dokładkę sam Swayze śpiewa tu piosenkę, którą napisał z myślą o innym filmie („She's like the Wind”). Czy jest na sali ktokolwiek, kto nie zna tych kultowych utworów? Nie wydaje mi się. Soundtrack z „Dirty Dancing”, z którym pierwszy kontakt miałem jeszcze przed obejrzeniem filmu (i nie byłem wtedy jakoś szczególnie zachwycony), szybko stał się jedną z moich ulubionych płyt z filmowymi piosenkami, oraz żelazną pozycją na wszelkich imprezowych playlistach. Wydań tej muzyki jest jednak sporo, warto zatem zwrócić uwagę na to, by zaopatrzyć się w jedno z kompletnych wydań CD zawierające wszystkie piosenki, i to najlepiej takie, w którym utwory zamieszczono w filmowej kolejności.
Można by oczekiwać, że film odnoszący sukces takich rozmiarów szybko otrzyma kontynuację, szczególnie że lata 80. były w końcu dekadą sequeli. Sukces ten wykorzystano jednak w inny sposób, organizując w 1988 roku trasę koncertową, w którą wyruszyli Eric Carmen i Bill Medley. W tym samym roku powstał także liczący 10 odcinków serial (bez udziału oryginalnej obsady), jednak na kolejny film kinowy trzeba było czekać aż do 2004 roku. Ten okazał się nie mieć jednak większego związku z oryginałem, a Patrick Swayze pojawił się tam jedynie w epizodycznej roli instruktora tańca. Również w 2004 roku „Dirty Dancing” doczekał się adaptacji scenicznej, która okazała się kasowym sukcesem. W 2017 roku powstał z kolei telewizyjny remake, w którym w rolach głównych wystąpili Abigail Breslin i Colt Prattes. Film miał rozbudowaną względem oryginału fabułę, co sprawiło, że jest od niego o jakieś pół godziny dłuższy. Rzuciłem okiem na kilka scen, cóż, wieje żenadą i to dość mocno, a recenzje zdają się tylko potwierdzać, że szkoda na niego czasu. Ostatnio zapowiedziano w końcu „prawdziwy sequel”, w którym do swojej roli miała powrócić Jennifer Grey, jednak zeszłoroczne zawirowania związane ze strajkiem scenarzystów i aktorów sprawiły, że premierę przesunięto na 2025 rok. Dla sensowności chronologicznej należałoby go jednak umieścić w latach 90., co zapewne pociągnie za sobą umieszczenie w filmie rapu i zakończy moje nim zainteresowanie.
„Dirty Dancing” to oczywiście w dużym stopniu „kino kobiece”, czyli zdecydowanie nie coś, co by się wpisywało w zestaw moich ulubionych filmowych gatunków, co jednak nie przeszkodziło mi świetnie się bawić, wracając doń już kilkanaście razy (tzw. replay value jest tu zdecydowanie ponadprzeciętne), choć pewnie nigdy nie sięgnąłbym po „Wirujący seks”, gdybym miał go oglądać samemu. Tymczasem nawet taniec udało mi się polubić i „Dirty Dancing” miał w tym swój niemały udział.
Co się tyczy wydań na nośnikach – film ukazał się w Polsce na VHS i w kilku wydaniach DVD, z których miałem okazję zapoznać się tylko z gazetowym, zaopatrzonym w napisy i lektora (Tomasz Orlicz). Następnie zaopatrzyłem się w angielskie wydanie 2DVD. Po jakimś czasie pomyślałem o przesiadce na Blu-ray, w związku z czym przyjrzałem się zagranicznym wydaniom 20th Anniversary i 30th Anniversary. Pierwsze z nich ma problemy z aliasingiem, a drugie wygląda, ogólnie rzecz ujmując, mdło i nijako, więc nie zdecydowałem się na żadne. W 2022 roku pojawiło się wydanie 4K UHD, które jest prawdopodobnie najlepszą opcją, choć pochodzące zeń screenshoty większego wrażenia również nie robią. Tym sposobem ostatnią powtórkę, która stała się natchnieniem dla niniejszego tekstu, zaliczyłem raz jeszcze na DVD.
Zdj. Lionsgate