NOSTALGICZNA NIEDZIELA #127: „Na fali” (1991)

W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Tym razem kino akcji sprzed trzydziestu lat – „Na fali”.

Tak się jakoś złożyło, że pośród tych kilku filmów z Patrickiem Swayzem, do których regularnie wracam, znalazł się także jeden z kilku filmów z Keanu Reevesem, do których również regularnie wracam. Produkcja, w której obaj panowie się spotkali, wyreżyserowane przez Kathryn Bigelow „Na fali”, to z pewnością jeden z tych bardziej pamiętnych akcyjniaków pierwszej połowy lat 90.

Do realizacji filmu o napadającej na banki szajce surferów i ścigających ich agentach FBI przymierzano się przez kilka ładnych lat, bo od 1986 roku. Na pomysł historii miał wpaść producent Rick King podczas pobytu na plaży i rozmyślań nad artykułem o rabunkach w Los Angeles. Początkowo z projektem łączone było nazwisko Ridleya Scotta, a do roli głównej przymierzano między innymi Vala Kilmera, Johnny’ego Deppa i Charliego Sheena. Ostatecznie za kamerą stanęła ówczesna żona Jamesa Camerona (który miał swój udział w powstaniu scenariusza), Kathryn Bigelow, a role główne przypadły wymienionym we wstępie panom. Reeves wcielił się w rolę początkującego agenta (i byłego futbolisty, którego karierę przekreśliła kontuzja), Johnny’ego Utah, podczas gdy rola antagonisty, w osobie surfera Bodhiego, przypadła Swayzemu. Obydwaj panowie przeszli na potrzeby filmu szkolenie z zakresu surfingu, by nie być zmuszonymi do nadmiernego korzystania z dublerów. I choć część scen w wodzie rzeczywiście nagrywali sami (co Swayze miał przypłacić czterema pękniętymi żebrami), to jednak bez problemu dopatrzymy się ujęć, w których zastępujących ich kaskaderów (szczególnie Swayzego) widać aż za dobrze. Reeves wciągnął się w surfing na tyle, że po zakończeniu produkcji zaczął go aktywnie uprawiać. Mamy także w filmie efektowną sekwencję ze skokami spadochronowymi, na potrzeby której Swayze miał ponoć wykonać przeszło pięćdziesiąt skoków (w szeregu ujęć widać wyraźnie, że faktycznie był w powietrzu). Prócz akcji na wodzie i w powietrzu dostajemy w filmie szereg emocjonujących strzelanin, bójek, pościgów samochodowych i pieszych, tak więc atrakcji nie brakuje. Na dokładkę dostajemy jeszcze dawkę humoru słownego.

Fabuła przedstawia się następująco: noszący maski imitujące twarze amerykańskich prezydentów bandyci dokonują szeregu udanych napadów na banki. Do rozwiązania sprawy zostaje oddelegowany młody agent FBI, Johnny Utah (Reeves). Przydzielony mu doświadczony partner Angelo Pappas (Gary Busey) uważa, że za napadami stoi gang surferów. By ich zdemaskować, Utah sam musi stać się jednym z nich. Nie jest to jednak takie proste i nasz agent będzie potrzebował wsparcia. Udzieli go przypadkowo napotkana dziewczyna, Tyler (Lori Petty), mająca znajomości wśród miejscowych miłośników surfingu. Za jej sprawą Johnny poznaje Bodhiego, przywódcę jednej z grup, który robi na nim niemałe wrażenie. Z czasem nasz bohater coraz bardziej ulega urokowi stylu życia swych nowych znajomych, w międzyczasie romansując z Tyler i próbując doprowadzić do końca swe śledztwo. Wkrótce sprawy przybierają nieoczekiwany dla niego (choć dla widza już tak niekoniecznie) obrót, czego efektem będzie widowiskowy i trzymający w napięciu finał.

Powyższy opis fabuły będzie z pewnością brzmiał znajomo dla fanów serii „Szybcy i wściekli”, której pierwsza odsłona to praktycznie remake omawianej tu produkcji. Elementów wspólnych i wszelakich podobieństw jest tak dużo, że trudno tu mówić o przypadku. I choć darzę „Szybkich” pewną sympatią, to jednak w starciu z „Na fali” nie mają najmniejszych szans. Lepsze wrażenie robią tu zarówno odtwórcy głównych ról, jak i klasycznie zrealizowane sceny akcji. Film Bigelow wygrywa też zdecydowanie pod względem ilości dostarczanych emocji, których kulminacją jest niezapomniany finał w deszczu na australijskiej plaży (na początku tej sceny na ekranie pojawia się na moment Peter Phelps, odtwórca roli jednego z ratowników w pierwszym sezonie „Słonecznego patrolu”). Z ciekawych występów na dalszym planie warto wspomnieć rolę Anthony’ego Kiedisa z Red Hot Chili Peppers. Dodajmy jeszcze, że „Na fali” doczekało się także „oficjalnego” remake’u w 2015 roku, ale zwiastuny i recenzje sprawiły, że do tej pory nie zdecydowałem się po niego sięgnąć. Bo i po co? Oryginałowi niczego nie brakuje i po dziś dzień praktycznie się nie zestarzał, a szereg pochodzących zeń scen na stałe zapisało się w pamięci widzów. Wspominano go i cytowano w innych filmach („Hot Fuzz”, „Avengers”) czy nawet grach komputerowych („The Last of Us 2”). W planach był także sequel, którego premierę wyznaczono na 1993 rok, jednak ostatecznie z niego zrezygnowano.

Film ma, co prawda, kilka drobnych problemów – w pewnym momencie zawirowanie fabularne sprawia, że dalsze działania, jakie podejmuje Johnny, zdają się nieco wątpliwe z logicznego punktu widzenia, no i – jak wcześniej wspomniano – dublerów widać nieco za bardzo, ale to wszystko szczegóły, które można spokojnie pominąć przy takiej dawce solidnej rozrywki, jaką film ze sobą niesie. Reeves spisuje się bez zarzutu, ale to Swayze tworzy tu jedną ze swych kilku niezapomnianych kreacji, która w dodatku wyróżnia się spośród innych jego ról – w końcu gdzie jeszcze wcielał się w postać antagonisty? Do tego interesującego, wyrazistego i z charakterem?

Dodać należy że „Na fali” odznacza się bardzo dobrym „replay value”. W mojej opinii porównywalnym ze „Speedem” czy „Szklaną pułapką”. Wracam doń regularnie co rok-dwa, za każdym razem z taką samą przyjemnością. Pozycja filmu w żelaznym kanonie klasyki kina akcji ery VHS od lat pozostaje niezagrożona.

„Na fali” wydano u nas na VHS (znaną mi wersję czytał Marek Gajewski), a następnie także na DVD (między innymi Monolith) i Blu-ray (Imperial, Galapagos), gdzie lektorem jest Jacek Brzostyński. Niestety jakość obrazu filmu nigdy nie była szczególnie powalająca, co może jednak wynikać z tego, jak się prezentował materiał źródłowy.

zdj. Largo Entertainment