
W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś raz jeszcze wybierzemy się w odległą przeszłość, by przypomnieć o klasycznym westernie z 1950 roku – „Złamana strzała” w reżyserii Delmera Davesa.
Kiedy jako małolat ekscytowałem się puszczanymi w telewizji westernami, jedna rzecz zawsze mi zgrzytała. Mianowicie niedobór Indian. O ile noszących kapelusze rewolwerowców i kowbojów zawsze było w nich pełno, tak sytuacja z zawartością czerwonoskórych wojowników przedstawiała się zgoła inaczej. Nawet gdy się pojawiali, ich rola przeważnie sprowadzała się do tzw. „mięsa armatniego”. Rzadko kiedy jakiś Indianin występował w tych filmach jako pełnoprawna, interesująca postać. Tymczasem młodociany miłośnik powieści o Winnetou miał na tym polu jasno sprecyzowane oczekiwania. Pewnie właśnie dlatego film, o którym dzisiaj chciałem przypomnieć, wyjątkowo zapadł mi w pamięć i obok „Siedmiu wspaniałych” po dziś dzień pozostaje moim ulubionym klasycznym westernem.
Cochise, jeden z najsłynniejszych wodzów Apaczów, który zjednoczył pod swoją władzą szereg szczepów, prowadząc je do walki z armią meksykańską i amerykańską, odniósł szereg sukcesów i nigdy nie został pokonany. W pewnym momencie zrozumiał jednak, że dalsza walka poprowadzi do zagłady jego ludu, wynegocjował więc pokój na korzystnych dla Apaczów warunkach, na co pozwoliła ówczesne polityka wrażliwego na problemy Indian prezydenta Ulissesa Granta. W 1872 roku utworzono rezerwat dla Apaczów Chiricahua, w którym ci zachowali znaczny stopień niezależności. Niestety śmierć wodza dwa lata później, oraz jego syna w 1876 roku pociągnęły za sobą wyraźne pogorszenie sytuacji Apaczów.
O Cochisie dowiedziałem się ze wstępu do wydanego w 1987 roku komiksu o Winnetou i Old Shatterhandzie, gdzie wspomniano także o innym słynnym wodzu Apaczów – Geronimo. Padł tam również tytuł filmu „Złamana strzała”, pokazujący wycinek historii wodza, przedstawiony z perspektywy jego białego przyjaciela Toma Jeffordsa. Podobnie jak bohater powieści Karola Maya, tak i Cochise miał „białego brata” – można by się wręcz zastanawiać, jak bardzo te historyczne postacie zainspirowały niemieckiego pisarza, szczególnie że podobieństw do historii Cochise'a znajdziemy u Maya więcej. Film oparto na powieści Elliota Arnolda z 1947 roku (była to zatem rzecz całkiem świeża, gdy rozpoczynano prace nad jej adaptacją), który opisał historię zawarcia pokoju między Apaczami a amerykańską armią, dając jednak upust inwencji twórczej i nie trzymając się zbyt wiernie faktów historycznych. Należy podkreślić, że sama przyjaźń między wodzem Apaczów a Tomem Jeffordsem akurat się do nich zalicza, choć w trakcie wydarzeń, o których mowa, Cochise powinien być zdecydowanie starszy niż wcielający się weń aktor.
Kilka słów o obsadzie – w rolę Jeffordsa wcielił się James Stewart, doświadczony aktor i wojskowy, który zaliczył tu pierwszą poważną rolę w westernie. Większym problemem okazało się obsadzenie roli wodza Apaczów, do której brano pod uwagę wielu kandydatów. Ostatecznie został nim trzydziestoletni Jeff Chandler, który zwrócił na siebie uwagę rolą w filmie „Sword in the desert”. Z kolei w postać Geronimo, która ma w filmie niewielką, choć istotną rolę, wcielił się autentyczny Indianin z plemienia Mohawków Jay Silverheels (znany głównie jako Tonto z serialu „Lone Ranger”). W roli młodej Indianki Sonseeahray, w której zakochuje się główny bohater wystąpiła niespełna 16-letnia Debra Paget. Dziś pewnie niejeden widz krzywo by patrzył na tę ekranową parę (Stewart miał wtedy 42 lata i wyglądał bardziej jak ojciec dziewczyny niż kandydat na męża dla niej), podobnie zresztą jak i na sam fakt, że w rolach Indian obsadzono białych aktorów. Cóż mogę powiedzieć, nie przeszkadzało mi to wtedy, nie przeszkadza mi dziś, na tym w końcu polega aktorstwo, by się wcielać w różne postacie, niekoniecznie tej samej narodowości czy nawet koloru skóry. W dodatku Chandler w roli Cochise'a sprawdził się znakomicie – choć emanuje od niego aura dostojeństwa i powagi, to jednak chwilami wyłania się spod niej postać zwyczajnie sympatyczna, której nieobce jest poczucie humoru.
Byłbym wręcz skłonny przypuszczać, że gdy przeszło dekadę później szukano odtwórcy roli Winnetou w niemieckiej serii filmowej, nieprzypadkowo celowano w zbliżony doń typ. Z kolei młodziutka Debra Paget, bodaj pierwsza aktorka, która zdołała zauroczyć dzieciaka, którym wtedy byłem, stała się jednym z powodów, dla których nigdy o filmie nie zapomniałem. W przeciwieństwie jednak do Jamesa Stewarta, który miał przed sobą jeszcze kilka dekad występów w kinie i telewizji, partnerujący mu odtwórcy ról Apaczów nie mieli przed sobą długiej kariery. Jeff Chandler (któremu rola Cochise'a przyniosła sławę i rozkręciła karierę – wcielił się w wodza Apaczów jeszcze dwukrotnie) zmarł w wieku 42 lat, w 1961 roku w wyniku komplikacji, do jakich doszło w trakcie operacji kręgosłupa (poddał się jej celem wyleczenia skutków kontuzji odniesionej w czasie gry w baseball). Z kolei Debra Paget kontynuowała aktorską karierę mniej więcej do trzydziestki. Po drodze raz jeszcze wcieliła się w Indiankę w filmie „Ostatnie polowanie” z 1956 roku, gdzie wystąpiła u boku Stewarta Grangera, późniejszego odtwórcy roli Old Surehanda w filmach o Winnetou. W tym samym roku wystąpiła również w filmie „Dziesięcioro przykazań”. Mniej więcej wtedy miał się jej oświadczyć sam Elvis Presley. W 1964 roku wyszła za mąż za chińskiego biznesmena i skończyła z aktorstwem. Z dostępnych w internecie informacji wynika, że wciąż jeszcze żyje – a skoro tak, to w zeszłym roku obchodziła dziewięćdziesiąte urodziny.
Zdjęcia powstawały od czerwca 1949 roku w północnej Arizonie, w roli Indian pojawili się faktyczni Apacze z pobliskiego rezerwatu. Scenarzysta Albert Maltz został wykreślony z napisów początkowych za powiązania z komunistami i zastąpiony przez Michaela Blankforta (i takie nazwisko znajdowało się w filmie w wersji, którą w TVP czytał Jan Suzin). W wydaniu Blu-ray, które niedawno dołączyłem do kolekcji widnieje już jednak nazwisko Maltza.
FIlm przedstawia nam Toma Jeffordsa, gdy ten udziela pomocy rannemu chłopcu z plemienia Apaczów, by wkrótce potem wpaść w ręce Indian. Po powrocie do Tucson, były zwiadowca postanawia spróbować dogadać się z wodzem Apaczów, by zapewnić bezpieczeństwo kurierom przemierzającym ziemie należące do Indian. Gdy w końcu spotyka Cochise’a, okazuje się, że jest to człowiek rozsądny, z którym można dojść do porozumienia. Przy okazji Jeffords poznaje młodziutką Indiankę, w której oczywiście natychmiast się zakochuje i zamierza ją czym prędzej poślubić. Jednak pozostawanie w dobrych stosunkach z Apaczami wzbudza podejrzenia białych, którym nie w smak postępowanie Jeffordsa. Niewiele zabraknie, by z tego powodu stał się on ofiarą samosądu. Unika go za sprawą generała Howarda, który widzi w jego osobie szansę na zakończenie konfliktu z Indianami. Sprawy komplikuje jednak fakt, że nie wszyscy spośród Apaczy są skłonni zaprzestać walki, a i po stronie białych znajdą się tacy, którym układy z Indianami nie są na rękę.
Jak widać mamy tu więc dość klasyczną fabułę, którą kino karmi nas od lat (że wspomnieć takie tytuły jak „Tańczący z wilkami”, „Ostatni samuraj” czy wreszcie „Avatar” Jamesa Camerona). Tyle tylko „Złamana strzała” pochodzi z czasów, gdy nie była to jeszcze wyświechtana do granic możliwości klisza, a sam sposób ukazywania Indian, jaki tu zastosowano, był wręcz nowością. Twórcy nie tylko pokazali samego Cochise’a w pozytywnym świetle, ale i podjęli próbę przedstawienia w filmie autentycznych zwyczajów plemienia, tańców i ceremonii związanych z wchodzeniem w dorosłość. Należy jednak zaznaczyć, że padające w filmie słowa, szeroko znane jako „indiańskie błogosławieństwo ślubne” to tylko wymysł autora powieści, niemający nic wspólnego z folklorem indiańskim.
Nie obeszło się bez pewnych problemów i niedociągnięć – już na samym starcie wątpliwości budzi to, jakie rany otrzymał chłopak, któremu główny bohater pomaga (podziurawiony jak sito dochodzi do siebie w mgnieniu oka). Na początku filmu bohater bez problemu dogaduje się z Apaczami (w filmie mówią głównie po angielsku – ta umowność zostaje nawet podkreślona we wstępie), a później dopiero uczy się ich języka, żeby rozmawiać z Cochisem. Również wątek romansowy prowadzony jest w naiwny sposób, który zdecydowanie trąci myszką, a cały film prezentuje mocno wyidealizowane podejście do poruszanej tematyki. Mimo pewnych wad zarówno obsada jak i poziom realizacji pozwalają jednak czerpać z seansu niemałą satysfakcję. Mamy tu całkiem niezłe jak na wczesne lata 50. sceny akcji i ledwie śladowe ilości ewidentnie studyjnych ujęć charakterystycznych dla kina tamtych czasów (jest za to sporo ładnych widoczków). Jeśli więc ktoś ceni sobie klasyczne westerny, to może bez zastanowienia sięgać po „Złamaną strzałę”. A jeśli do tego ma się jeszcze sentyment do Winnetou, tym bardziej poczujemy się jak w domu, bo jest to bodaj najbliższy duchowi prozy Maya amerykański western. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że jest mu nawet bliższy niż przesadnie wypchane humorystycznymi elementami niemieckie filmy o Winnetou.
W zasadzie największym problemem filmu zdaje się być pozostawiające pewien niedosyt zakończenie, które sprawia wrażenie nieco zbyt gwałtownie urwanego. Chciałoby się zobaczyć bezpośrednie następstwa podjętych przez Cochise’a decyzji (jak również i rolę samego Jeffordsa w dalszych wydarzeniach). Być może powstały w cztery lata później „Taza, syn Cochise’a” (w którym Jeff Chandler pojawia się jako Cochise już po raz trzeci, choć tylko na chwilę) mógłby stanowić przynajmniej częściowe remedium na ten problem, jednak póki co nie miałem jeszcze okazji zapoznać się z tą produkcją. Udało mi się za to zakupić i obejrzeć (dostępny niestety tylko na DVD) powstały w 1952 roku nieoficjalny prequel (zrealizowany przez inną wytwórnię) pod tytułem „Bitwa na przełęczy Apaczów”, w którym do ról Cochise'a i Geronimo powrócili Jeff Chandler i Jay Silverheels. Film ten opowiada o wydarzeniach mających miejsce mniej więcej dekadę wcześniej niż te, które pokazuje „Złamana strzała”, prowadzących do rozpoczęcia krwawego konfliktu. Dodajmy, że w filmie Davesa Tom Jeffords w rozmowie z wodzem Apaczów w pewnym momencie stwierdza, że brał udział w tytułowej bitwie (zapewne jako mało istotny szeregowy żołnierz). Mimo paru zastrzeżeń, jakie mam do tej produkcji (tyczą się przede wszystkim postaci kobiecych w nim występujących), również i ją oglądało się przyjemnie i bez znudzenia. Film trwa 80 minut, ma niezłe tempo i sporo się dzieje. Co ciekawe, spora część przedstawionych w nim wydarzeń została dość wiernie odzwierciedlona (choć nie obeszło się też bez pewnego „żonglowania faktami”). Dodajmy jeszcze, że w latach 1956-1958 powstał także serial telewizyjny „Złamana strzała”, liczący 72 odcinki, który również rozszerza nam zakres czasowy pokazanych wydarzeń. W jednym z odcinków gościnny występ zaliczył Leonard Nimoy.
Każdy zainteresowany dalszymi losami Apaczów aż do zakończenia wojen z ich udziałem w 1886 roku może je poznać, sięgając po produkcje skupiające się na postaci Geronimo – ostatniego z ich wodzów, który zbrojnie przeciwstawiał się amerykańskiej armii.
Film doczekał się kilku wydań Blu-ray (oczywiście bez polskiej wersji językowej), z których najprościej (i najtaniej) zakupić niemieckie, dostępne zarówno w amarayu jak i limitowanym mediabooku.
Zdj. Fox