
W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Z odwiedzanego ostatnim razem dzikiego zachodu przenosimy się dziś na daleki wschód (przy okazji przeskakując 45 lat do przodu), by przypomnieć o filmie z Christopherem Lambertem „W potrzasku” z 1995 roku.
Triumfy święci aktualnie nowa wersja „Szoguna” – o którego poprzednim wcieleniu była już mowa w ramach naszego cyklu, sięgniemy więc dziś po inną pozycję, którą z „Szogunem” łączy miejsce akcji, oraz Yoko Shimada – aktorka wcielająca się w postać Mariko w wersji z lat 80. Zawsze miałem pewną słabość do filmów z wojownikami ninja, choć rzadko trafiałem na takie, które uznałbym za dość dobre, by do nich wracać (fakt, że nawet do tych słabych wracać się zdarzało, ale o tym może innym razem). Zawsze lubiłem też Christophera Lamberta, który już w „Nieśmiertelnym” miał okazję pomachać sobie samurajskim mieczem – film, o którym mowa łączy te elementy, więc siłą rzeczy wzbudził moje zainteresowanie i... nie zawiódł oczekiwań.
J.F. Lawton napisał scenariusz, a następnie również wyreżyserował produkcję, będącą jego debiutem w mainstreamowym kinie. Twórca ten miał na koncie scenariusze do tytułów takich jak „Pretty Woman” czy „Liberator” (prawdopodobnie ich sukces pozwolił mu na realizację jego wcześniejszego pomysłu). „W potrzasku” sfilmowano głównie w Vancouver (w tamtejszym studiu powstała najbardziej pamiętna scena w pociągu – prócz ujęć pokazujących go z zewnątrz) i częściowo w Japonii. Budżet filmu zamknął się w 25 milionach dolarów – i niestety się nie zwrócił (nie było nawet blisko). Z kolei na Rottentomatoes ma całe 8% pozytywnych recenzji, co jest, ma się rozumieć, kolosalnym absurdem i nie należy się tym w żadnym wypadku sugerować. Chwalony był natomiast soundtrack, w wykonaniu japońskiej grupy Kodō, tworzącej muzykę opartą na bębnach taiko, który znacząco pomaga tu zbudować orientalny klimat.
Bohaterem filmu jest amerykański przedsiębiorca, Paul Racine (Christopher Lambert), który podczas biznesowej wizyty w Japonii poznaje tajemniczą Kirinę (Joan Chen) i spędza z nią noc. Kobieta zostaje następnie zamordowana przez wojowników ninja, którym przewodzi niejaki Kinjo (John Lone). Racine, będący świadkiem morderstwa cudem uchodzi z życiem, a że widział twarz zabójcy, sam staje się celem klanu ninja. Fakt, że udało mu się przeżyć atak sprawia, że zainteresują się nim kultywujący samurajskie tradycje Takeda (Yoshio Harada) oraz jego żona Mieko (Yoko Shimada), będący w wieloletnim konflikcie z klanem, któremu przewodzi Kinjo. Takeda zechce wykorzystać Amerykanina jako przynętę, która pozwoli mu dotrzeć do jego wroga, nim to się jednak stanie, musi zadbać o to, by Racine przeżył na tyle długo, by dało się zeń zrobić użytek. Zabiera go więc na swoją wyspę, gdzie nasz bohater będzie miał okazję nieco podszkolić się w sztuce władania japońskim mieczem, co być może pozwoli mu przeżyć nadchodzącą konfrontację, z czyhającymi na jego życie wrogami.
Co się z filmu szczególnie pamięta, to oczywiście wspomniana scena w pociągu, której Takeda i Mieko wspólnie stawiają czoła licznej grupie wojowników ninja (podczas gdy bezradny główny bohater kuli się w kącie). Konfrontacja jest krwawa i zapewnia sporo emocji, można by się także zastanawiać, czy przypadkiem nie stanowiła pewnej inspiracji dla scen, które pamiętamy z „Wolverine'a” z 2013 roku – w ogóle obydwa te filmy mają ze sobą wiele wspólnego tak jeśli chodzi o miejsce akcji, przebieg fabuły (w obu przez sporą część filmu bohater słania się na nogach będąc w raczej kiepskim stanie), czy fakt, że w obydwu mamy sceny akcji z udziałem wojowników ninja (choć w przypadku „Wolverine'a” w kinowej wersji mało co z nich zostało). Widzowie, którzy ekscytowali się przygodami Logana w Japonii zdecydowanie powinni sięgnąć także po film z Lambertem, choćby po to, by sobie te dwie pozycje porównać. Największą różnicą (i ciekawym motywem w filmie Lawtona) jest z pewnością to, że tutaj główny bohater nigdy nie staje się równym przeciwnikiem dla swych wrogów, a choć odgrywa rolę decydującą, to z wszelkich konfrontacji wychodzi żywy głównie dzięki sprzyjającym okolicznościom i pomocy innych – co ciekawe, nigdy nie wydaje się to jakoś specjalnie naciągane. Ot farciarz i tyle.
Scenariusz próbuje też nieco pogłębić postać głównego antagonisty, czyniąc zeń osobę dręczoną wyrzutami sumienia, związanymi z popełnionym w pierwszym akcie czynem (co jednak nie przeszkadza mu w kolejnych mordach, ot, jedna z ofiar zrobiła na nim wrażenie i nieustannie siedzi mu w głowie). Mimo to wciąż jest to jednak dosyć klasyczny łotr z filmów akcji we wschodnich klimatach, popisujący się swymi umiejętnościami i bezwzględny w stosunku do własnych ludzi, których karze za niekompetencję, bez żalu wysyłając ich na tamten świat. Jego oponent w osobie Takedy również pozostaje niejednoznaczny – unoszący się honorem samuraj, z pozoru szlachetny, który jednak dla swoich celów gotów jest narazić innych na śmierć, przez co w ogólnym rozrachunku nie wydaje się dużo lepszy od swego wroga.
Dla miłośników wschodnich klimatów i wojowników ninja „W potrzasku” to pozycja obowiązkowa i w sumie jeden z lepszych znanych filmów tego typu, który całkiem nieźle znosi kolejne powtórki, choć oczywiście daleko mu do arcydzieła i widzom, którzy nie gustują w tego typu klimatach zapewne nie ma powodu go polecać.
W Polsce ukazało się jedynie wydanie DVD zaopatrzone w napisy. Po latach film wydano na Blu-ray w Niemczech w postaci edycji limitowanej do zaledwie 1000 sztuk. Następnie w USA został wydany przez Shout Factory – edycja ta zawiera dodatek w postaci liczącego sobie 124 minuty workprintu (w jakości rodem z VHS, ale tak to z workprintami bywa), który w znaczący sposób różni się od wersji kinowej – znajdziemy w nim dodatkowe sceny z pokazanym we wstępie kolegą Racine'a, wątek romansu między głównym bohaterem, a Mieko, a także alternatywne zakończenie.
Zdj. Universal