W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Choć wznowienie naszego cyklu w trybie regularnym planuję na nieco późniejszy termin, to jednak z okazji premiery sequela jednego z filmów, o którym od dawna chciałem skrobnąć kilka słów, jeden artykulik wjeżdża już dziś. Mowa będzie oczywiście o „Soku z Żuka” w reżyserii Tima Burtona.
Przez parę ładnych lat Tim Burton w mojej świadomości istniał wyłącznie jako „ten gość, którego nazwisko pojawia się na napisach początkowych Batmana” (i jego pierwszej kontynuacji). Z biegiem lat zapoznałem się jednak ze sporą częścią twórczości tego reżysera, która to twórczość trafiała do mnie raz mniej („Marsjanie atakują”), raz bardziej („Jeździec bez głowy”), jednak na chwilę obecną mogę stwierdzić, że regularnie wracam w zasadzie tylko czterech jego filmów — prócz „Batmanów” i „Edwarda nożycorękiego”, zalicza się do nich także tytuł, za sprawą którego Burton wypłynął na szerokie wody filmowego świata (choć przyznać wypada, że powolutku wypływał na nie już nieco wcześniej). Tytuł, który po trzydziestu sześciu latach doczekał się właśnie sequela... a że właśnie przed chwilą wróciłem z kina, powiem tylko, że to bardzo udana kontynuacja na miarę „Top Gun: Maverick” czy „Blade Runnera 2049”, którą zdecydowanie polecam. Póki co wracamy jednak do późnych latach 80. Na chwilę, zanim w ręce Burtona wpadł Batman, reżyser ten zabłysnął dziwacznym filmem o równie dziwacznym tytule — „Sok z żuka”. Co się może kryć pod takim szyldem? Teraz gdy już człowiek dobrze zna klimaty, w jakich gustuje reżyser, sprawa nie wydaje się tak skomplikowana czy też enigmatyczna, jak mogła być dla widzów sprzed trzech i pół dekady.
Mamy tu zatem historię młodej pary, Adama (Alec Baldwin) i Barbary (Geena Davis) Maitlandów, która wskutek nieszczęśliwego wypadku przedwcześnie trafia na tamten świat i uwięziona we własnym domu musi się użerać z codziennymi utrapieniami nieboszczyków. Głównym problemem okazują się nowi właściciele ich okazałego domostwa — rodzinka Deetzów, w której rolę głównej mącicielki pełni Delia (Catherine O'Hara znana widzom lepiej jako mama Kevina). Jest też jej mąż (Jeffrey Jones) zepchnięty jednak na drugi plan przez żonę, córkę Lydię (Winona Ryder), a nawet projektanta wnętrz — Otho (Glenn Shadix). Spośród całej wesołej gromadki tylko zdecydowanie niewesoła Lydia daje parze naszych bohaterów pewne nadzieje na to, że ich życie pozagrobowe jakoś się ułoży. Z bliżej nieokreślonych powodów Lydia jest w stanie widzieć duchy i się z nimi kontaktować. Nim jednak uda się znaleźć nić porozumienia między stronami, na arenę wydarzeń wkracza prawdziwa gwiazda tego show w osobie bioegzorcysty znanego jako Betelgeuse (które to imię wypowiada się jak Beetlejuice i od niego pochodzi tytuł). Osobnik ten oferuje Maitlandom swoje usługi — ma się pozbyć Deetzów z ich domu. Wkrótce okazuje się jednak, że igranie z nim to igranie z ogniem. Albo gorzej. No tak, nie wspomniałem, że w roli tytułowej zobaczymy przyszłego Batmana, to jest oczywiście Michaela Keatona, który daje tu iście niezapomniany popis (i to samo robi w sequelu, gdyby ktoś się zastanawiał). Warto wspomnieć, że aktor miał spory udział w projektowaniu wyglądu swojej postaci. I tylko szkoda, że w filmie nie jest go tak dużo, jakby można było oczekiwać po, było nie było, postaci tytułowej (niecałe 15 minut czasu ekranowego).
Film jest, jak już wspomniałem, dziwny, choć nie cała w tym zasługa Burtona bo tutaj za scenariusz odpowiadał jednak kto inny. Jednak wyrazisty styl reżysera daje o sobie znać od pierwszych minut (nawet jeśli zaraz po napisach końcowych przez dosłownie chwilę film wydaje się... cóż, zwyczajny). Niesamowitą atmosferę prócz strony wizualnej doskonale pomaga także budować muzyka stałego współpracownika reżysera, Danny'ego Elfmana. I na tym, to jest na atmosferze i odjechanych pomysłach (których jest tu po sam sufit i jeszcze kilka) należy się skupić, bo już nad taką choćby logiką przedstawianych wydarzeń zastanawiać się nie bardzo jest sens. Film raz po raz uderza w surrealistyczne tony, brnie w absurdalny czarny humor, zaskakuje i (o ile tylko chwyci, bo wiadomo, że nie do każdego przemówi) oferuje przeszło 90 minut świetnej zabawy. Mnie chwyciło, za pierwszym razem. Za każdym kolejnym (a było ich wiele) również. Bo wizja zaświatów wg Tima Burtona to rzecz niezapomniana i w pokrętny sposób urocza, a obsada jeszcze to wszystko podkręca, windując całość kilka pięter w górę. Dodajmy, że finał przybiera formę tak groteskowego absurdu, że na trzeźwo wręcz trudno to ogarnąć. Wygląda on trochę jakby efekt burzy mózgów kilku dobrze zjaranych scenarzystów, przeniesiono na ekran bez dalszych poprawek. I to jest piękne.
Nim jednak soczek z żuka został wyciśnięty, Burton zaczął już wstępne przymiarki do realizacji Batmana, prace te szły jednak jak po grudzie, więc niejako „w międzyczasie” reżyser przeglądał inne scenariusze aż w końcu coś przykuło jego uwagę. Warto w tym miejscu napomknąć, że owo coś, czyli oryginalny scenariusz autorstwa Michaela McDowella i Larry'ego Wilsona był czymś wyraźnie mroczniejszym, brutalniejszym i mniej komediowym niż to, co ostatecznie na jego bazie powstało. I nie spotkał się początkowo ze zbyt dobrym przyjęciem (np. w wytwórni Universal). Późniejsze poprawki wprowadzone przez Warrena Skaarena skutkowały złagodzeniem pewnych aspektów scenariusza, między innymi zamieniając tytułowego bohatera z morderczego demona w perwersyjnego, egocentrycznego delikwenta, którego znamy i kochamy. Na liście aktorów, którzy prawie w filmie wystąpili, znajdziemy takie nazwiska jak Sarah Jessica Parker, Juliette Lewis, Jennifer Connelly czy Alissa Milano (wszystkie, ma się rozumieć, rozważane do roli Lydii), czy choćby Anjelica Huston, która prawie została Delią (kilka lat później doskonale odnalazła się w podobnych klimatach jako Morticia w kinowym wcieleniu „Rodziny Addamsów”). Z 15-milionowego budżetu 1 milion dolarów przeznaczono na efekty specjalne wykonane w pomysłowy sposób jeszcze klasycznymi metodami sprzed epoki cyfrowej. Ostatecznie film odniósł znaczący (szczególnie gdy wziąć pod uwagę budżet) sukces kasowy, zbierając przy okazji dobre recenzje. Przypadł mu również w udziale Oskar za najlepszy makeup, oraz szereg innych nagród. I bardzo słusznie, bo rzecz to ze wszech miar wyjątkowa i godna uwagi. Szkoda tylko, że na sequel przyszło czekać nam tak długo (mimo że były nań plany już zaraz po sukcesie pierwszego filmu), warto jednak wspomnieć, że w 1989 roku miał premierę serial animowany oparty na filmie, który doczekał się 94 odcinków i swego czas był wyświetlany także w Polsce (zdarzyło mi się wtedy obejrzeć kilka odcinków, ale jakoś mnie nie porwał).
Co się tyczy wydań płytowych — z polską wersją językową film można było dostać na DVD. O ile mi wiadomo wszelkie wydania Blu-ray i 4K UHD (które miało premierę w 2020 roku) pozbawione są polskiej wersji.
Zdj. Warner Bros