
W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. W dzisiejszym odcinku przenosimy się do lat 90. i sięgamy po czarną komedię z elementami Thrillera z Jimem Carreyem w roli głównej – „Telemaniak”.
O swoich pierwszych spotkaniach z Jimem Carreyem wspominałem już przy okazji artykułu poświęconego mojemu ulubionemu filmowi z jego udziałem (a jest nim oczywiście „Głupi i głupszy”). Tak się składa, że właśnie w połowie lat 90. przypadał szczyt popularności tegoż aktora. Po jego hat-tricku z 1994 roku (na który składały się „Ace Ventura”, „Maska” oraz „Głupi i głupszy” przyszła kolej na role w „Batman Forever” oraz sequelu Ace'a Ventury — obydwa filmy odniosły sukcesy kasowe, choć w pierwszym przypadku trudno byłoby całość zasług przypisywać Carreyowi. Kolejne sukcesy („Kłamca, kłamca”, „Truman Show”) czekały już za rogiem, wcześniej przyszła jednak pora na tytuł, który nie do końca sprostał finansowym oczekiwaniom, i który przy pierwszym podejściu także nieszczególnie mnie zachwycił, gdy obejrzałem go bodaj na HBO.
Lou Holtz jr napisał scenariusz, inspirując się spotkanym pewnego razu facetem od kablówki. Jego realizacją zainteresowane było kilka wytwórni, ale ostatecznie Columbia Pictures przelicytowała wszystkich. Początkowo w tytułową rolę mial się wcielić Chris Farley, rozważano także Adama Sandlera. Ostatecznie wystąpił Carrey, który zainkasował za tę rolę rekordowe wówczas 20 milionów dolarów (a więc blisko połowę liczącego 47 mln budżetu). Z kolei nim w drugiej głównej roli obsadzono Matthew Brodericka, był do niej przymierzany Ben Stiller, który ostatecznie zamiast grać, wyreżyserował film. I to właśnie on, wspólnie z producentem Juddem Apatowem wprowadzili kilka istotnych modyfikacji w scenariuszu Holtza, zmieniając tym samym charakter filmu z lekkiego na nieco bardziej mroczny. Tytułowy bohater z nieszkodliwego przegrywa stał się w zasadzie psychopatą. Holtz mimo podjętych prób przepisywania scenariusza nie wpasował się w kierunek, w jakim całość zaczęła zmierzać, więc jego obowiązki przejął Apatow (który jednak nie został oficjalnie uwzględniony jako scenarzysta). Dalsze zmiany i pomysły uzgadniano już wspólnie z Carreyem. Stiller twierdził później, że wiele scen nakręcił w wersjach mniej i bardziej mrocznych, na wypadek gdyby studio nie było zadowolone, z co bardziej odjechanych pomysłów.
Film zarobił 102 mln dolarów, co było wynikiem przyzwoitym, lecz wciąż poniżej oczekiwań. Recenzje i opinie publiczności również nie były szczególnie pochlebne. Być może mroczniejszy niż w przypadku poprzednich filmów Carreya ton filmu miał wpływ na ten stan rzeczy. Mimo to aktor twierdził później, że jest to jeden z jego filmów, które lubi najbardziej — i wcale mu się nie dziwię, po pierwszej powtórce, którą zaserwowałem sobie wiele lat później, również stwierdzam, że to jedna z lepszych produkcji z jego udziałem (a seria kolejnych seansów powtórkowych tylko mnie w tym przekonaniu utwierdziła).
Carrey wciela się tu w faceta od kablówki przedstawiającego się jako Ernie „Chip” Douglas, który pewnego razu z impetem wkracza w życie pewnego architekta o imieniu Steven. Niby już na pierwszy rzut oka wydaje się nieco podejrzany (jak większość postaci, w które wcielał się Carrey w latach 90.), jednak Steven z początku nie ma pojęcia z jak bardzo pokręconym osobnikiem ma do czynienia. Po wykonaniu swojej roboty Chip przenosi znajomość ze swym nowym „ulubionym klientem” na grunt prywatny — pojawia się nieproszony i niekoniecznie w odpowiednich momentach, stając się przyczyną szeregu niezręcznych sytuacji. Cała ta sytuacja pewnie niejednemu z nas wydać się może znajoma — sam miałem swego czasu do czynienia z osobnikami, do których nie docierało, że czasem po prostu pora się zbierać, albo, że ktoś może akurat nie mieć dla nich czasu (choć oczywiście żaden z nich nie stał nawet nigdzie w pobliżu postaci Carreya). No a sam aktor, już od chwili gdy po raz pierwszy pojawia się na ekranie, daje tu brawurowy, niezapomniany popis, który nie powinien nikogo pozostawić obojętnym. Po prostu staje się tytułowym telemaniakiem, który jednocześnie śmieszy i przeraża (gdy się człowiek wczuje w biednego Stevena). To taki zaborczy kumpel, który z jednej strony chętnie pomoże, załatwi to czy tamto, ale z drugiej, robiąc to jednocześnie przygotowuje grunt pod całkowite podporządkowanie sobie swojej ofiary. Zgromadziwszy mnóstwo „haków”, nie zawaha się ich użyć w odpowiednim momencie, gdyby Stevenowi przypadkiem przyszło do głowy spróbować się od natręta uwolnić. Carrey sporo improwizował na planie i niektóre z gagów, które widzimy na ekranie są efektem jego spontanicznych wyskoków.
Również Broderick świetnie się tu wpasowuje. Ze swoją ciapowatą aparycją sprawdza się znakomicie jako bezradny koleżka, którego bezwzględny świrus bez trudu wykołuje i wpakuje w bagno po same uszy. Ten aktorski duet to bezsprzecznie jeden z głównych filarów, na których opiera się siła „Telemaniaka”. Wspomniałbym tu jeszcze o dwóch bodaj najbardziej pamiętnych scenach z filmu — pierwsza to wspólny wypad bohaterów do „Medieval Times”, knajpy w średniowiecznych klimatach z różnymi atrakcjami (sieć ta faktycznie istnieje, nie powstała na potrzeby filmu) gdzie dochodzi do pojedynku między nimi, a druga to znakomity wokalny popis Carreya, który mierzy się tu z utworem „Somebody to Love” Jefferson Airplane. Piękna sprawa, co tu gadać, to trzeba usłyszeć.
I choć nie jest to jeden z największych hitów kasowych z udziałem Carreya, to jednak spokojnie umieściłbym go w ścisłym top całej filmografii tego aktora (wraz z „Głupim i głupszym”, „Truman Show” i „Zakochanym bez pamięci”). Zdecydowanie polecam.
Film ukazał się w Polsce na VHS, DVD oraz ładnie się prezentującym wydaniu Blu-ray.
Zdj. Columbia Pictures