
W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś cofamy się w czasie do 1981 roku, by przyjrzeć się produkcji fantasy w reżyserii Johna Boormana, pod tytułem „Excalibur”.
Moja fascynacja zarówno historią średniowieczną jak i związanym z realiami tej epoki odłamem fantasy zaczęła się jeszcze w latach 80. od kultowego serialu „Robin z Sherwood”. Jakiś czas później natrafiłem na powstały kilka lat przed Robinem film, bardzo mu bliski klimatem. Film ten stanowił próbę przeniesienia na kinowe ekrany legendy o Królu Arturze. W jednej z ról pojawił się w nim nawet Robert Addie, fanom Robina znany lepiej jako Guy Gisburne. Zazwyczaj piszę tu o filmach, które lubię i z czystym sumieniem polecam, dziś będzie jednak pod tym względem trochę nietypowo. „Excalibur” to dla mnie dość specyficzny przypadek, filmu, który z co najmniej kilku powodów naprawdę chciałbym lubić, ale jakoś nie do końca mi się to udaje. Oglądałem go po raz pierwszy, mając kilkanaście lat, potem wracałem doń trzykrotnie, ale wrażenia za każdym razem były mniej więcej takie same. No nic, o tym za chwilę, ale najpierw garść faktów.
John Boorman starał się o realizację filmu o królu Arturze od przeszło dekady, po drodze jednak mało brakowało by zamiast tego wziął się za „Władcę Pierścieni”. Scenariusz „Excalibura” uznano za zbyt drogie przedsięwzięcie i w jego miejsce zaczęły się przymiarki do sfilmowania największego dzieła Tolkiena (dziwna sprawa). Część dekoracji wykorzystanych ostatecznie w filmie, powstawało zatem z myślą o Śródziemiu. Ostatecznie stanęło jednak na scenariuszu autorstwa Rospo Pallenberga i samego Boormana, będącego adaptacją XV wiecznego romansu „Śmierć Artura” autorstwa sir Thomasa Malory'ego, uzupełnioną o elementy innych arturiańskich legend, a także motywy, które w żadnej z nich się nie pojawiły (jak Uther dzierżący Ekskalibur przed Arturem, zaklęcie stworzenia, czy też dość niejasny motyw smoka). W obsadzie prócz wspomnianego wcześniej Roberta Addiego (który pojawia się w niewielkiej, acz istotnej roli Mordreda), znaleźli się Nigel Terry jako Artur (wciela się w tę postać od jej młodzieńczych lat po starość), Nicol Williamson jako Merlin, Helen Mirren jako Morgana. Nicholas Clay wciela się w Lancelota, a Gabriel Byrne w ojca Artura, Uthera. W drugoplanowych rolach rycerzy Artura zobaczymy między innymi Liama Neesona i Patricka Stewarta.
Film kręcono w 1980 roku w Irlandzkich studiach i lokacjach (w tym kilku tamtejszych zamkach). Po premierze zebrał on całkiem przyzwoite recenzje, a w box office zdołał przekroczyć trzykrotność swego liczącego 11 milionów dolarów budżetu. Według słów reżysera, film miał początkowo około trzech godzin, jednak ostatecznie skrócono go do dwóch godzin i dwudziestu minut i, prawdę mówiąc, trudno powiedzieć, czy wyszło mu to na zdrowie.
Film rozpoczyna się jeszcze przed narodzinami Artura, pokazuje nam splot wydarzeń prowadzący do jego poczęcia. Śledzimy losy króla Uthera, który skłonny jest zrobić wszystko, byle tylko posiąść Igernę — żonę jednego z książąt, z którym początkowo próbuje zawrzeć sojusz i tak mu się do tego pali, że gdy w końcu przyjdzie co do czego, robi swoje, nie zdejmując z siebie zbroi płytowej — może to jakiś nietypowy fetysz? (pomijam już to, że tego rodzaju zbroja niespecjalnie pasuje do przedstawionej epoki). Zrealizować jego marzenie pomaga Utherowi czarodziej Merlin, który jednak wyznacza za swą pomoc wysoką cenę — domaga się dziecka, spłodzonego przez Uthera z Igerną. Królowi nie jest pisane szczęśliwe życie i już wkrótce jego przeznaczenie się dopełnia. W tym momencie przeskakujemy do czasów, gdy młody Artur służący jako giermek rycerza, któremu oddano go na wychowanie, wykonuje swój popisowy numer, którym to w mgnieniu oka załatwia sobie królewską koronę. Następnie szybko robi porządek z tymi, którym nie w smak cała ta sytuacja, poznaje swą przyszłą żonę Ginewrę (Cherie Lunghi), a wkrótce potem również najsłynniejszego z rycerzy okrągłego stołu, Lancelota.
Mniej więcej do tego momentu film ogląda się naprawdę dobrze, czemu w dużej mierze sprzyja surowy, mroczny klimat tej produkcji i jej warstwa wizualna. Niestety od chwili gry na scenę wydarzeń wkracza Lancelot, wszystko zaczyna się rozłazić, między innymi za sprawą rwanej narracji i niezbyt zgrabnie wprowadzanych kolejnych wątków. O ile wątek romansowy nie jest jeszcze najgorszy, tak już przejście do poszukiwań świętego Graala wypada tu wyjątkowo nieskładnie. W dodatku na jakiś czas zmienia się nam też główny bohater, którą to rolę bierze na siebie Percival (Paul Geoffrey), rycerz z przypadku. A że nie jest to specjalnie interesująca, czy też porywająco zagrana postać to i siłą rzeczy całość wyraźnie siada.
W międzyczasie ponownie pojawia się znana ze wstępu dorosła już przyrodnia siostra Artura, Morgana, knująca swoją złowrogą intrygę, przy okazji wyłączając z akcji Merlina (który to nieco zbyt często jest tu tylko mało zabawnym comic-reliefem). Na domiar złego dostajemy kolejne przeskoki czasowe, za sprawą których coraz trudniej jest o utrzymanie zaangażowania, a niektóre postacie znikają z ekranu na zbyt długo, by w finale powrócić ledwie na chwilę, co też nie poprawia odbioru ich wątków. Film z każdą chwilą staje się coraz bardziej nużący i taki w zasadzie pozostaje już do samego końca. I tak naprawdę trudno mi w tym momencie powiedzieć, czy ten stan rzeczy wynika z faktu, że z pierwotnej wersji wycięto zbyt dużo materiału, czy może jednak za mało. Pewna absolutnie zbyteczna scena umiejscowiona na samym końcu filmu sugeruje tę drugą opcję, choć z drugiej strony fakt, że Artur nazywa w pewnym momencie Lancelota „najlepszym z ludzi” podczas gdy głównym zajęciem tego ostatniego w filmie zdaje się być chędożenie żony króla, zdaje się wskazywać, że być może coś istotnego nas ominęło.
Warto wspomnieć jeszcze o muzyce. Za stworzone na potrzeby filmu utwory odpowiadał Trevor Jones, jednak tym, co najbardziej zapada w pamięć jeśli chodzi o ścieżkę dźwiękową, są wplecione w nią kompozycje Wagnera, czy choćby słynny utwór „O Fortuna”.
No to pomarudziłem sobie na film Boormana, ale słowem podsumowania muszę stwierdzić, że mimo szeregu mniejszych i większych problemów, „Excalibur” to wciąż pozycja warta uwagi, dysponująca szeregiem zalet. I nawet jeśli pod koniec zazwyczaj się przy nim męczę, to na dobrą sprawę nie jestem w stanie wskazać lepszego filmu poruszającego tę tematykę (nie widziałem chwalonej przez niektórych telewizyjnej produkcji „Merlin” z Samem Neillem), a w ramach swojego gatunku jest z pewnością jednym z tych bardziej zapadających w pamięć tytułów. I choćby tylko z uwagi na klimat i wizualia tak mocno się kojarzące z „Robinem z Sherwood”, wracam doń regularnie co kilka lat. Nie będę w tym miejscu jakoś bardzo gorąco namawiał do jego oglądania, powiem jednak, że warto dać mu szansę, bo są ku temu dobre powody. Może on także stanowić dobrą motywację, by zapoznać się bliżej z legendami arturiańskimi i przekonać się, w jaki sposób zostały one przetworzone na potrzeby filmu (a jest tu co niemiara modyfikacji wszelakich i można by tylko o tym napisać osobny artykuł).
Jeśli chodzi o wydania płytowe, to istnieje wydanie DVD zaopatrzone w polskie napisy. Niestety zarówno wydania DVD jak i Blu-ray mają poważny mankament w postaci ewidentnie nieprawidłowego kadrowania obrazu co skutkuje dziwnie ciasnymi kadrami, czy też poucinanymi czubkami głów w wielu ujęciach. Psuje to dość znacząco odbiór filmu, co jest szczególnie bolesne, gdy wziąć pod uwagę fakt, że warstwa wizualna to w sumie jedna z jego największych zalet.
Zdj. Warner