NOSTALGICZNA NIEDZIELA #189: „Godzina zemsty” (1999)

Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam  produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś raz jeszcze przełom tysiącleci — tym razem sięgamy po „Godzinę zemsty”, film z Melem Gibsonem z 1999 roku w reżyserii Briana Helgelanda. 

Swego czasu trafiłem na pewnym internetowym forum na peany pochwalne pod adresem tej produkcji, która wcześniej jakoś mi umknęła, w związku z czym postanowiłem zaryzykować — nabyłem więc „w ciemno” wydanie Blu-ray i nadrobiłem zaległości. Jak wrażenia, pytacie? O tym za chwilę, najpierw słów kilka o fabule. 

Mel Gibson wciela się w postać Portera, złodzieja, który wraz ze swym wspólnikiem kradnie pieniądze chińskiej mafii. Wkrótce po udanym skoku okazuje się jednak, że partner naszego bohatera ma inne plany. Z pomocą żony Portera, której podsunął dowody na to, że ten ma na boku romans, pozbywa się wspólnika… no, przynajmniej tak mu się z początku wydaje, ale, jak się nietrudno domyślić, jest w błędzie. I ten błąd będzie go drogo kosztował, bowiem Porter szybko dochodzi do siebie i wkracza na  ścieżkę zemsty (przy okazji starając się odzyskać swoją działkę skradzionych pieniędzy). A po drodze nie będzie się z nikim cackał, i to bez względu na to, jakimi wpływami i znajomościami dysponują osoby, które staną mu na drodze. Czy będą to skorumpowani policjanci, pomniejsze bandziory, dealerzy, czy ludzie kierujący przestępczą organizacją we współpracę, z którą uwikłany był zdradziecki wspólnik Portera – wszyscy poczują gniew bohatera na własnej skórze i lepiej by było dla nich, gdyby po prostu zwrócili mu jego pieniądze, nim będzie za późno. No ale jak wiadomo typy spod ciemnej gwiazdy, z jakimi nasz bohater ma do czynienia, zazwyczaj nie biorą pod uwagę takich rozwiązań i muszą się przekonać na własnej skórze, jak bardzo pomylili się w ocenie sytuacji.  I trzeba w tym miejscu przyznać, że to, jak bezkompromisowo i sprawnie bohater Gibsona rozprawia się z kolejnymi delikwentami, daje podczas seansu całkiem sporo satysfakcji.

Cały film zawiera szereg elementów charakterystycznych dla kina noir, w tym specyficzny typ bohatera czy narrację z offu (i na dokładkę specyficzny filtr zastosowany w wersji kinowej – a warto wspomnieć, że Mel Gibson chciał nawet, by kręcono „Godzinę Zemsty” w czerni i bieli), jednak wszystko to podane jest w formie dostosowanej do potrzeb współczesnego widza – i, co najważniejsze, naprawdę dobrze działa, mając przy tym całkiem spory tzw. „replay value” (sam widziałem filmu już cztery razy, w tym raz w wersji reżyserskiej). Atutem, o którym wypadałoby tu wspomnieć, jest oczywiście obsada – prócz Gibsona w roli głównej pojawiają się tu Greg Henry w roli jego zdradzieckiego wspólnika, Deborah Kara Unger w roli jego nie mniej zdradzieckiej żony i Maria Bello jako prostytutka, z którą bohatera połączy romans. Co prawda osobiście wolałbym by Unger i Bello zamieniły się rolami (z tej prostej przyczyny, że zdecydowanie bardziej lubię tę pierwszą aktorkę i chętnie bym ją oglądał na ekranie dłużej), ale to akurat mało istotny mankament.  Na drugim planie pojawiają się między innymi Bill Duke, Lucy Liu, James Coburn oraz Kris Kristofferson (i wszyscy mają coś ciekawego do roboty). 

Droga do powstania „Godziny Zemsty” była jednak dość wyboista. Film kręcono w 1997 roku w Chicago i Los Angeles, a w trakcie produkcji nieustannie dochodziło do tarć między reżyserem a główną gwiazdą filmu. Ostatecznie Gibson zdołał wykopać Helgalanda za burtę nim film wszedł do kin (i w dwa dni po tym jak ten ostatni odebrał Oscara za scenariusz do „Tajemnic Los Angeles”), doprowadzić do przepisania sporej części scenariusza przez Terry’ego Hayesa, a następnie nakręcenia 30% filmu na nowo.  Wprowadzane zmiany miały nie tylko usprawnić narrację, ale i sprawić, by główny bohater stał się kimś, do kogo widzowi łatwiej będzie czuć pewną sympatię (jakby żywienie sympatii do postaci odgrywanych przez Mela Gibsona kiedykolwiek było problemem) - dlatego też pozbyto się sceny, w której Porter bije żonę, choć akurat to stało się z inicjatywy studia, a nie Gibsona (Deborah Kara Unger przypłaciła scenę dwoma pękniętymi żebrami, a mimo to utrzymuje, że świetnie się bawiła w trakcie jej filmowania), dodano także nowe postacie i, co najważniejsze, całkiem inne zakończenie. Co ciekawe, dopiero w wyniku wspomnianych dokrętek w filmie pojawiła się postać Krisa Kristoffersona.

W 2007 roku światło dzienne ujrzała wersja reżyserska, przywracająca oryginalną wizję Helgalanda, z nową muzyką skomponowaną na jej potrzeby, pozbawiona narracji głównego bohatera i wspomnianego wcześniej niebieskawego filtra. Obydwie wersje filmu znalazły się na płycie w wydaniu Blu-ray, które zakupiłem więc dzień po dniu zapoznałem się z jedną i drugą i cóż mogę powiedzieć — w tym wypadku rację miał Gibson.

Choć wersja reżyserska podobała mi się bardziej od strony wizualnej (filtr z kinowej nieszczególnie przypadł mi do gustu), to jednak cały trzeci akt jest w niej zdecydowanie słabszy i nie ma tej mocy i wyrazistości cechującej wyraźnie zgrabniejsze zakończenie wersji kinowej. Miałem wręcz wrażenie oglądania jakiejś skleconej naprędce improwizacji. Sam fakt wzbogacenia filmu o garść brutalnych scen to za mało, by sprawić, że będzie lepszy, gdy wyleciało z niego sporo dobrych rzeczy, kluczowych dla odbioru całości.  Zatem krótko mówiąc: jeśli zamierzacie się dopiero zapoznać z tym filmem, zróbcie sobie przysługę i wybierzcie wersję kinową. Reżyserską można potraktować jako ciekawostkę i uzupełnienie właściwego seansu. 

„Godzina zemsty” to kawał dobrego kina, czerpiącego garściami z różnych gatunków. Prócz wspomnianego kina noir, można się tu także dopatrzeć pewnej dozy komiksowości – z jednej strony niby jest mrocznie i poważnie, ale jednak jakby nie do końca (szczególnie gdy na ekranie pojawia się postać Lucy Liu). Przy ostatniej powtórce miałem też pewne skojarzenia z Johnem Wickiem (od którego „Godzina zemsty” jest jednak w moim odczuciu zdecydowanie lepsza). Tak czy inaczej, z pewnością jest to pozycja, którą warto znać. 

W Polsce film ukazał się na DVD (wersja kinowa). Dostępne za granicą wydania Blu-ray zawierające obie wersje filmu są pozbawione wersji PL.

Zdj. Warner Bros.