„Pewnego razu... w Hollywood” – recenzja filmu

Od niedawna na ekranach polskich kin króluje „Pewnego razu... w Hollywood” – najnowsze i długo wyczekiwane dzieło Quentina Tarantino z Leonardo DiCaprio, Bradem Pittem i Margot Robbie w rolach głównych. Zapraszamy do lektury naszej recenzji dziewiątego filmu twórcy „Pulp Fiction” i „Wściekłych psów”.

Obrazy Quentina Tarantino określa się niekiedy – zresztą niezwykle trafnie – mianem ultimate fan-films. Artysta nigdy nie ukrywa ani swojej skłonności do podkradania od najlepszych, ani swojej miłości do określonego okresu w światowej kinematografii. „Pewnego razu... w Hollywood” jest w tym zakresie bardzo subiektywną i osobistą wizytą u źródła owej fascynacji – w pewnych względach apoteotyczną wobec wszystkiego, co znajduje się w katalogu dokonań reżysera, przy jednoczesnym zachowaniu od niego znacznej stylistycznej i tematycznej odrębności. Zmagania Ricka Daltona (Leonardo DiCaprio), niegdyś gwiazdy złotego ekranu, a obecnie podupadającego cienia własnej legendy, reżyser zestawia ze schyłkowym okresem dawnego Hollywoodu i nadchodzącym końcem dekady miłości. „Zestawia” jest być może pewnym niedomówieniem, gdyż głównymi bohaterami „Pewnego razu...” są właśnie czas i przestrzeń, w których Tarantino opowiada swoją baśń – to im reżyser poświęca najwięcej metrażu i to w ich trzewiach Rick i kaskader Cliff Booth (Brad Pitt) funkcjonują jako niepewne relikty na ruchomych fundamentach przemysłu filmowego – o tyle tragiczne, co w rękach reżysera niezwykle komiczne i plastyczne. Na podobnych fundamentach zresztą znajduje się nieświadoma Sharon Tate (Margot Robbie) – młoda gwiazda nowego świata celuloidowych marzeń, do którego Rick, ku własnemu rozgoryczeniu i rozpaczy, nie ma wstępu. Wysuwając scenografię na pierwszy plan, Tarantino nie maskuje obecności „reżysera-narratora” – zza niepenetrowalnej, ale i nie do końca trwałej czwartej ściany opowiada za pomocą każdego elementu formy filmowej. Ostre cięcia montażowe, niczym pchnięcia nożem, konsekwentnie jump stopują rytm filmu – raptowne „zakończenia” kolejnych sekwencji podkreślają schyłkowość, wprowadzają element niepokoju do często głęboko sielankowej wizji Hollywoodu. Co więcej, wraz z oczekiwaniami konstruowanymi przez świadomego historii widza przyczyniają się do wytwarzania potężnego (a w obliczu raczej luźno snutych wydarzeń – mocno paradoksalnego) suspensu.Tak samo, jak z co rusz przełamywanymi konwencjami sztuki filmowej, Tarantino igra ze strukturą samej narracji.

Once Upon a Time in Hollywood Musso & Frank-min.jpg

Fabuła „Pewnego razu... w Hollywood” mogłaby zmieścić się bowiem w godzinnym metrażu. Zamiast tego reżyser transformuje opowieść w blisko trzygodzinną, subiektywną kapsułę do lat sześćdziesiątych, konsekwentnie skracając przestrzeń między widzem a światem przedstawionym – magią kina a rzeczywistością, czyniąc to ostatnie ręką demiurga zdolnego wyciąć z historii kilka niepotrzebnych klatek. Oprawione w brzmienia klasycznego rocka i reklamy samoopalaczy długie sekwencje panoramy Los Angeles rodem z piosenki „L.A. Woman” rozciągniętej w rozmazany neonowy kolaż niknący za oknami pędzącego autostradą Cliffa Bootha, sążniste partie dialogowe, których zasadniczą funkcją jest potęgowanie taktylności epoki (nie wspominając o zbiorze fantastycznych one-linerów), wątki wstępujące w fabułę i niemal natychmiastowo przez nią ignorowane niczym stacyjny zbiór pojedynczych obrazów ujętych wspólną ramą niepowtarzalnej czasoprzestrzeni – reżyser skutecznie uprawia znane już sobie światotwórstwo, nigdy wcześniej jednak nie był architektem równie subtelnym, równie wrażliwym i refleksyjnym. I choć nie brakuje tu wydłużonych partii poświęconych fetyszyzowanym przez Tarantino przejawom popkultury (wystarczy wspomnieć liczne camea postaci w rodzaju Bruce'a Lee, Steve'a McQueena i bezpośrednie odniesienia do tuzinów klasycznych obrazów), reżyser wznosi się ponad zwykłe rozpamiętywanie Złotej Ery Hollywoodu, nie brakuje też krytycznego wglądu w mechanizmy przemysłu filmowego i wizjonerskiego eksperymentowania z optyką i oczekiwaniami widza. W jednej ze scen impresyjna filmowa fikcja utrzymana w konwencji uwielbianego przez Tarantino klasycznego westernu opanowuje ramy narracji, a przy tym całkowicie transformuje punkt widzenia oglądającego. W innej reżyser na kilka minut zawiesza kamerę na ekranie telewizora wyświetlającego odcinek serialu „FBI”, przebijając jedynie do reakcji DiCaprio i Pitta, bezpretensjonalnie i osobliwie angażująco komentujących rozwój akcji. Warto podkreślić, że obie gwiazdy nie tylko dodają filmowi autoświadomego splendoru, ale w istocie stanowią idealny naekranowy duet podnoszący wartość każdej sceny olśniewającym aktorstwem i niezwykłym komediowym timingiem. Milcząca przez większość filmu Sharon Tate funkcjonuje natomiast jako swoisty emblemat dekady – otoczony przez reżysera parasolem ochronnym i szczególnym, wyczuwalnym afektem.

PRI_75634109-min.jpg

Bez najmniejszych wątpliwości „Pewnego razu... w Hollywood” to najbardziej osobisty i dojrzały obraz w dorobku Quentina Tarantino – nieco tylko ironiczna, przede wszystkim poruszająca, kontemplacyjna fantazja. Gdy w soundtracku pojawia się i przemawia wprost do Mansona i jego „Dzieci” psychodeliczny kawałek „You Keep Me Hanging On” zespołu Vanilla Fudge, Tarantino egzorcyzmuje ciemne karty historii i przepisuje rzeczywistość w głęboko poruszającą alterację – o tyle wynagradzającą, co dosięgalną jedynie w przestrzeni artystycznej fikcji. W niej właśnie reżyser tka swoją fantazję, odziera zło z łatek potwornej antywzniosłości, oddaje sprawiedliwość i wtłacza sadystyczną kinematograficzną satysfakcję. Znamiennym w tym kontekście jest, że w odróżnieniu od swoich pozostałych filmów, Tarantino kartę tytułową zachowuje dopiero na koniec. Słodko-gorzki ostatni kadr „Pewnego razu...”, słusznie oceniany jako jeden z najlepszych w karierze artysty, niesie ogromną wartość liryczną, przenosi wszystkie motywy filmu na drugą stronę owianego złą sławą Ciello Drive i oferuje piękne, melancholijne postscriptum, możliwie zaledwie i aż w świecie opowieści – w nim zaś głęboko prawdziwe, katartyczne i żywe.

Ocena filmu: 6/6

źródło: zdj. Sony Pictures