„Pinokio” – recenzja nowego filmu Disneya. Cyfrowy drzeworyt Zemeckisa

W ofercie platformy Disney+ pojawiła się właśnie nowa wersja „Pinokia”, adaptująca do konwencji aktorskiej klasyczną animację z ubiegłego stulecia. Czy warto się nią zainteresować? Dowiecie się tego z naszej recenzji filmu, za który jako reżyser odpowiada Robert Zemeckis („Forrest Gump”).

To kompletny przypadek, że w tym samym roku do widzów trafią aż dwie nowe adaptacje „Pinokia”, dziewiętnastowiecznej bajki dla dzieci autorstwa włoskiego pisarza Carla Collodiego. W listopadzie opowieść o drewnianym chłopcu ożyje na Netfliksie w ramach poklatkowej animacji Guillerma del Toro. Hiszpański reżyser zapowiadał realizację jeszcze czternaście lat temu – długo rozwijany passion project ma przenieść metafory klasycznej opowieści Collodiego do pierwszej połowy ubiegłego wieku i przedstawić losy Pinokia na tle rodzącego się we Włoszech faszyzmu. 

Z kolei wcześniej (8 września), Pinokio ożył na platformie Disneya za sprawą kolejnej aktorskiej przeróbki tej wytwórni i w tym przypadku możecie spodziewać się przede wszystkim przetworzenia na kształt wcześniejszych widowisk-reanimacji: „Pięknej i Bestii”, czy „Króla Lwa”. Jeszcze zwiastuny filmu zapowiadały bowiem, że i w tym przypadku zobaczymy produkcję wnoszącą do live-action nie tylko tę samą fabułę, ale i te same projekty postaci, te same kostiumy, scenografie i rekwizyty. Po internecie chodzą wręcz porównania bliźniaczo zakomponowanych kadrów ze zwiastuna nowego „Pinokia” i klasycznej animacji z 1940 roku. Podobne podejście Disney stosował też między innymi przy „Królu Lwie” Jona Favreau – wówczas nie przyniosło to jednak pożądanych efektów bo, mimo że film szalenie wiernie kopiował pierwowzór, to w kadrach-widokówkach, prezentujących dobrodziejstwa współczesnej technologii, zabrakło życia i swobody znanej z oryginalnej kreskówki. A jak moda na remakowanie odbiła się na słynnej opowieści o pajacyku, który postanawia zostać prawdziwym chłopcem?

Cóż, bardzo nierówno – w najlepszym wypadku. „Pinokio”, którego dla Disneya przygotował tym razem Robert Zemeckis, to krzykliwa wariacja filmu z 1940 roku, pod każdym względem podniesiona o parę oktaw względem oryginału: pospieszona (choć dłuższa od animacji o dwadzieścia minut), kolorowa i przerysowana. W najlepszych momentach, filmowi udaje się wypracować w obrębie trójwymiarowych scenografii kilka pamiętnych chwil (na początek urzeka na przykład starannie zaprojektowana aura w pracowni Geppetta). W najgorszych widać konsekwencje tego, jak zrozumiano przetłumaczenie świata animowanego na rzeczywisty –  przeładowany bodźcami, operujący w sztucznym rytmie, choć pozbawiony dobrodziejstwa rysunku. „Rzeczywisty” warto przy tym wziąć w mocny cudzysłów, bo trudno mówić o przeróbce opartej na autentyzmie, gdy każdą główną postać poza Geppettem zbudowano z CGI – i to najczęściej niestety bardzo nieprzekonującego.

pinokio-disney-film.jpg

Choć na dłuższą metę wciąż brakuje im żywszej iskry, postacie w rodzaju Pinokia i Jiminy'ego Świerszcza nie próbują przynajmniej naśladować bezekspresywnego realizmu „Króla Lwa”. Tym razem to pełnoprawne figury 3D, od strony projektu wierne postaciom z oryginału. Mieszanie kreacji aktorskich z postaciami „dorysowanymi” to oczywiście nie pierwszyzna dla Zemeckisa (wszak reżyser ma w dorobku kultowy kryminał „Kto wrobił Krolika Rogera?”). Niestety, w przypadku „Pinokia” oba porządki realizacyjne nigdy nie związują się na ekranie w jedną całość. To wina nie tylko wizualnej strony filmu, a również tekstu: fabularnych uproszczeń i chybionych dialogów, które nieustannie dystansują od siebie głównych bohaterów – Pinokia i Jiminy'ego (postać, której głosu udzielił tu niemal nierozpoznawalny Joseph Gordon-Levitt, zanadto opiera się na marginalnych gagach) czy Pinokia i Geppetta (Tom Hanks, idealny – mogłoby się wydawać – kandydat do tej roli najczęściej podkopuje zwyczajowy magnetyzm, nieznośnie egzaltując swoją część materiału). Co więcej, choć na potrzeby filmu napisano cztery nowe, urzekające piosenki (uzupełniają nowe aranżacje klasyków z oryginału) Zemeckis nigdy nie znajduje sposobu, by z sercem na dłoni, czyli po disnejowsku, wyeksponować je w filmie

Na plus widowiska, warto przyznać natomiast, że mimo operowania na wzorze animacji, reżyser (i zarazem współscenarzysta) nie poskąpił widzom kilku niebagatelnych zmian wobec pierwowzoru. Na korzyść wypada przede wszystkim przepisana końcówka, która ciekawie aktualizuje wydźwięk opowieści Collodiego i należy do najbardziej charyzmatycznych decyzji nowej adaptacji. Fundament opowieści o Pinokiu pozostaje natomiast niezmieniony: to wciąż wartościowy i broniący się w każdej formie moralitet o dziecku rzuconym w obłęd świata – młodym bohaterze zmuszonym do uformowania własnych wartości i norm postępowania. Zemeckis jednak, bardziej niż na przenośniach, jakie niesie z sobą podróż dziecka-marionetki przez groteskowy koszmar dorosłości, skupia się nad kwestią poszukiwania w sobie „prawdziwego” pierwiastka i to ona otrzymuje w filmie końcową uwagę. 

Wnioski z seansu są zatem zarazem nieco odmienne od części dotychczasowych remake'ów Disneya, a w niektórych przypadkach – rozczarowująco podobne. Wciąż nie ma tu mowy o stawianiu znaku równości pomiędzy oryginałem i jej współczesnym przetworzeniem. Istnieje jednak duża szansa, że widzowie, do których przemówiły dotychczasowe aktorskie przeróbki i w tej odnajdą wystarczającą magię. Zadowoleni z pewnością będą też najmłodsi widzowie, bo z klasycznej i przestarzałej już pod pewnymi względami animacji zrobiono tu rozpędzoną, hiperkinetyczną przygodówkę. Pozostali film Zemeckisa mogą sobie podarować i poczekać co zrobi z tą samą historią del Toro. 

Ocena filmu „Pinokio”: 3/6

zdj. Disney